wtorek, 30 listopada 2010

DOSKONAŁY SUBSTYTUT!!!

Kiedyś z całą pewnością powinnam wydać poradnik na temat wpadek rodzicielskich oraz sposobów wyjścia z niemal każdej dziwnej wychowawczej sytuacji. Jakiś czas temu z pewną skruchą, ale również humorem pisałam o tym jak to moja wspaniała córa stosuje swobodne rozładowanie emocji wypowiadając niecenzuralną "kuwę". Szybko wkroczyliśmy do akcji eliminując z naszego słownictwa wszystkie nieobyczajne określenia, ale również takie mniej rażące, natomiast z całą pewnością nieodpowiednie dla dwulatki. Niestety poczucie pustki było nie do zniesienia (bo w domu, w którym jest dwoje dorosłych, dwoje dzieci, duży pies i nieustanny bałagan - nie sposób sobie czasem zdrowo nie przekląć, prawda?). Trzeba było szybko znaleźć substytut "kuwy", cholery, kurdemola, shita (oshit to Mela bardzo sobie upodobała). Zainspirowały nas bajki "Tomek i przyjaciele" oraz "Stacyjkowo". Bohaterowie tychże bajek to lokomotywy, które co jakiś czas pokrzykują z wrażenia:

- Na świst pary!
- Na dym z komina!
- Ciuchciastycznie! (to wspaniała alternatywa dla "zajebiście", nieprawdaż?)

a także

- Na moje zderzaki! - no z tym to jeszcze przemyślimy, bo niestety na myśl przywołuje mi jedynie lata 90-te i rozkładówki z Playboya, które chłopcy w podstawówce oglądali ukradkiem pod ławką, zachwalając co poniektóre "zderzaki".

Okres adaptacyjny zakończył się sukcesem, teraz nastąpi utrwalenie. Mela jest zachwycona! Nie szkodzi, że mówi "Narty bez komina!", ważne, że działa tak, jak założyliśmy. Kacper mówi, że musi tylko uważać w pracy, by nie powiedzieć przy kimś "Ciuchciastycznie", bo to będzie jeszcze gorsze, niż na prawdę siarczyste przekleństwo! :)

Dziś podam przepis z nowej książki Nigelli, oczywiście "ulepszyłam" go trochę. Jestem bardzo rozgoryczona, bo z powodu zamieci śnieżnej nie przyszły do mnie przyjaciółki, które - według moich planów, miały zjeść większość muffinek - a tak zostaliśmy ja, Kacper i Mela z 15 ciachami... a ja nie lubię marnować takich pyszności!

Muffiny czekoladowo-bananowe

3 banany (najlepiej bardzo dojrzałe)
225g mąki (czyli czubata szklanka)
125ml oleju roślinnego (może być z pestek winogron, a nawet słonecznikowy, ale raczej nie rzepakowy, bo ma zbyt charakterystyczny smak - jak do ciasteczek)
łyżeczka sody oczyszczonej
pół łyżeczki soli
50 g cukru brązowego
50 g zwykłego cukru (chociaż Nigella uważa, że ma być 125g tylko brązowego, to ja wolę, żeby było pół na pół, wtedy ciasto jest odrobinę słodsze, co w tym przepisie ma znaczenie)
2 jajka
3 łyżki kakao
od siebie dodaję pół tabliczki gorzkiej czekolady pokrojonej na malutkie kawałeczki

Jajka mieszam z rozgniecionymi bananami, cukrem i olejem. W osobnej misce przesiewam mąkę i kakao (tak! przesiewam, mimo że to wydaje się takie staroświeckie!) z sodą i solą i łączę z bananową masą. Wykładam blaszkę do muffinek papierowymi foremkami (te cudne z różami dostałam w prezencie od siostry) i nakładam ciasto do każdej. Potem do każdej foremki dodaję kawałeczki czekolady i trochę je wciskam do środka ciasta. Piekarnik nastawiam na 190-200C i piekę 15-20 minut. Na świst pary, jakie te muffinki są ciuchciastyczne!

P.S. Utworzyłam na facebooko stronę promującą mojego bloga - zajrzyjcie!















poniedziałek, 29 listopada 2010

Ja też robię katastrofy kuchenne :)))

Popołudnia w moim domu mijają według powtarzalnego schematu: dzieci śpią, ja w tym czasie mam chwilę dla siebie, którą muszę niestety wykorzystać na ogarnięcie mieszkania i szafy dzieci, stanu lodówki, naszykowanie obiadu etc. Ewentualnie chwila przy komputerze (bo skończyła się psia karma i trzeba zamówić!). Potem dzieci się budzą i czekamy na Kacpra, a ja pędem przebieram się ze stroju "roboczego" w taki, na którego widok on nie zechce wrócić do pracy, staram się uczesać, minimalnie podmalować - po prostu doprowadzić się do stanu niemal porządnego (a bardzo pożądanego).

Zawsze jednak na pierwszym miejscu jest ten cholerny obiad - bo w końcu przez żołądek się dociera tam, gdzie tak trudno dotrzeć!

Niestety zbyt często zdarzają mi się wpadki obiadowe, a to niegotowe na czas, a to przypalone, a to nie zdążyłam z sałatką. Ostatnio jednak przeszłam samą siebie, gdy za radą Nigelli policzyłam czas pieczenia kurczaka na 20 minut na każde 500g masy plus dodatkowe 20 minut. Sielska scenka, wszyscy siadamy przy stole, nawet Wojtas w swoim krzesełku już biesiaduje z nami, stawiam pięknie przypieczoną kurkę w brytfance na stole, och kochanie jak pachnie, jakie pyszne na pewno, daj ja pokroję. Widzę jak nóż wślizguje się w mięsko i nagle napotyka na delikatny opór. Kacper z rezygnacją przesuwa nożem trochę w bok, by odciąć płat mięsa, który odsłania piękne, surowe wnętrze! Surowe, tak surowe moi drodzy! Jeśli można zrobić coś gorszego niż zaserwować rodzince surowego kurczaka, to na pewno to również wkrótce mi się przytrafi, tymczasem jednak wracamy do mojego stołu i widzimy bliską wymiotów minę mojego męża. Chyba jeszcze musimy go trochę podpiec myniu! Daj kuczaka, woła Mela, chce kuczaka! Mamuniu, NO DAJ KUCZAKA. Nie wiem jak tam kurczaczki Nigelli, ale nasz musiał spędzić jeszcze półtorej godzinki w piekarniku, zanim Kacper go ostatecznie zatwierdził. Siedzieliśmy przy szybce piecyka i widzieliśmy jak z wnętrza tuszki wypływa makabryczna strużka krwi. Ohyda. Potem zasiedliśmy do tego późnego obiadu, który w międzyczasie zamienił się w kolację i jedliśmy - ja z musu, by pokazać, że jest ok, a Kacper, by pokazać, że trzyma moją stronę i nie chce mi zrobić przykrości. Każde przełknięcie było torturą. Myślę, że nieprędko drób wróci na nasz stół, coraz bardziej jednak nachodzi mnie ochota na zamówienie w sklepie gęsi - święta są ku temu wspaniałą okazją, a do tego dysponuję dwoma rewelacyjnymi przepisami: Nigelli oraz mojej teściowej.

Mimo wyjątkowo zniechęcającego opisu mojego kurczaka, podam Wam przepis, bo jest ciut nadziei, że jeśli macie sprawne piekarniki i więcej tolerancji dla surowizny, powiedzie się Wam!

Pieczony kurczak

cały kurczak
kilka marchwi, ziemniaków, czerwona cebulka, czosnek (cała główka)
suszony tymianek, rozmaryn, suszona słodka papryka
sól, pieprz, oliwa, kawałek masła
cytryna

W kubku mieszam oliwę z suszonymi przyprawami. Warzywa myję i obieram, kroję w kawałki. Nacinam skórę na piersiach kurczaka i wkładam głęboko do środka po małym kawałku masła. Całego kurczaka mieszam papką powstałą z przypraw i oliwy. Wkładam kurczaka do brytfanki i obkładam warzywami, dorzucam główkę czosnku, a do wnętrza kurczaka przekrojoną na pół cytrynę. Przykrywam i do piekarnika, po moich doświadczeniach już wiem, że 2 godziny w 200C to minimum, ale pod koniec nawet lepiej zwiększyć do 220C. Jeśli będzie od razu upieczony i nie narazicie nikogo na widok surowizny, to będzie to wspaniałe danie!









piątek, 26 listopada 2010

Wyczaruj coś z niczego!

Moja mama często opowiadała anegdotkę, według której prawdziwa kobieta potrafi:

- zrobić awanturę ze wszystkiego
- sałatkę z niczego

niestety nie pamiętam trzeciego punktu, to chyba miało jakiś podtekst seksualny lub odwołujący się do głupoty kobiet - jak to zwykle w takich anegdotkach bywa. Może i dobrze, że nie pamiętam, dobrze również, że w 100% spełniam dwa pierwsze warunki, zatem jestem 100% kobietą. Mój mąż na pewno potwierdzi, że awantury u nas w domu biorą się dosłownie z niczego. Co do zaś sałatki, to niech tylko spróbuje zaprzeczyć :) dwa składniki i gotowe!

Czarowania z niczego nauczyłam się oczywiście od Nigelli, która w prawie każdej książce pisze o tym jak wykorzystać resztki zalegające po przyjęciach i zwykłych obiadach. Dodatkowe wsparcie w czarowaniu uzyskałam po zeszłej środzie, gdy wreszcie - z kilkudniowym opóźnieniem dyskwalifikującym mnie jako prawdziwą fankę - byliśmy na Harrym Potterze! Wrażenia świetne, ale smutno mi, bo kolejny rok muszę czekać na następną część...

Jednak czas  będę miała wypełniony - o to się nie martwię :)

W ubiegłym tygodniu umówiłam zbyt wiele spotkań, wizyt, wyjść - przez co nie miałam czasu by coś porządnego ugotować i regularnie wpisywać na blogu, czego dowodem jest kolejna potrawa "wyczaruj coś z niczego", czyli

Ziemniaczana zapiekanka z resztek

Podejrzewam, że już wkrótce zaczniecie mnie posądzać o uzależnienie od pomidorów w puszce i być może nawet ktoś postanowi gdzieś zgłosić mój problem - muszę zatem uważać komu otwieram drzwi! :)
A zupełnie serio, to pomidory w puszce są tym produktem, którego po prostu nie może mi zabraknąć, dałam już wiele przykładów ich różnorodnego zastosowania, tu, tu i tu!

A dziś
1kg ziemniaków
resztki szynki lub salami, mięska z kurczaka lub innego mięsa
obowiązkowo ząbek czosnku i czerwona cebulka
czarne oliwki
pomidory w puszce
żółty ser (najlepiej taki nie pierwszej świeżości)
sól, pieprz, oregano, oliwa

Ziemniaki podgotowałam na parze, żeby było szybciej, zalałam pomidorami, posiekaną cebulką z czosnkiem, dodałam szynkę i oliwki, przyprawy i na 30min do piekarnika, ok. 180-190C. Na ostatnie 15 minut dodałam ser. Gotowe. Jestem czystej krwi czarodziejką - mugole tak nie potrafią!







środa, 24 listopada 2010

FAUX PAS

Jestem mistrzynią wpadek, niezręczności, czasem wręcz niezamierzonego nietaktu, na własnej skórze chyba milion razy przekonałam się, że milczenie rzeczywiście jest złotem!!!
Jeśli zadzwonię z ogromną pretensją do przyjaciółki i ochrzanię ją z góry na dół, że do mnie nie dzwoni już od tylu dni, że to właśnie ja zawsze dzwonię pierwsza i na koniec powiem, że jest świnią, to w odpowiedzi usłyszę:

- Gosiu, bardzo cię przepraszam, ale w zeszłym tygodniu zmarł mój Dziadek. Nie miałam głowy...

A gdzie ja miałam głowę?! Niezłe wyczucie, co?

Jeśli powiem wśród przyjaciół, że według mnie szczytem kiczu i bezguścia jest lampa solna z Wieliczki (albo drzwi z szybą z wzorem niczym szron na oknie), to prawie na pewno jedno z nich wstanie i powie:

- A ja mam taką w domu. To miła i ładna pamiątka!

Jeśli zaś stwierdzę (upewniwszy się, że nikt w towarzystwie nie studiował prawa), że nie ma dla mnie nudniejszego zajęcia, niż być notariuszem, to niestety wobec osoby, która z urażoną miną powie:

- Akurat moja mama jest notariuszem, uważam, że to ok.

A jaka jestem miła, gdy mąż przynosi mi biżuterię...? o tym było tutaj :)
W takich chwilach mam ochotę zapaść się pod ziemię i być tam uwięziona dłużej niż górnicy z Chile, żeby mieć czas na zastanowienie się: po co zabieram głos? co chcę osiągnąć swoim przekazem? czemu nie przemyślałam tego co właśnie zamierzam powiedzieć?
No tak, ukrywanie emocji, a zwłaszcza ich przypływu nigdy nie było moją mocną stroną. Co w zasadzie powoduje, że łatwiej mi nawiązać kontakty, ale również łatwo jest mi urazić niektórych, tych drażliwszych. Czy wobec tego rację mają ci, którzy sądzą, że milczenie jest złotem, a okazywanie emocji jest oznaką niedojrzałości towarzyskiej?
Zawsze wtedy przepraszając ze śmiechem mówię, że nie chciałam urazić, i to jedynie dowód, że czuję się dobrze i nieskrępowanie w twoim towarzystwie, że mogę swobodnie wyrażać swoje opinie. Ale czy zawsze musi to brzmieć tak bardzo emocjonalnie, np. trzeba być głupkiem, żeby... lub nigdy bym nie włożyła tego na siebie, wygląda jak podomka z burdelu???
Przecież można po prostu powiedzieć, że niezbyt mi się to podoba lub nie uważam za dobry pomysł tego i tamtego. Inną sprawą jest to, że zawsze łatwo dam się wmanewrować w dyskusję na "emocjonalne" tematy, a wtedy ciężko się wykręcić wymijającymi odpowiedziami. Poprawność rządzi na salonach.

To teraz powiedzcie, czy nie oczekujecie od innych właśnie spontanicznej reakcji, która świadczy o szczerości wypowiadanych opinii, o zdecydowanych poglądach rozmówcy?
To tak do zastanowienia.

Dziś przypominam o konieczności zastanowienia się nad świątecznymi upominkami. Jednym z jadalnych prezentów może być

Oliwa chili

Potrzebna będzie szklana butelka, karafka lub ładny słoiczek.
Trzy papryczki chili (jedna świeża, dwie ususzone co najmniej tydzień wcześniej, można też użyć wyłącznie suszonych)
Szczypta zmielonego pieprzu
Pół szczypty (to dopiero miara!) soli - chodzi o odrobinkę, dla smaku
Oliwa z oliwek (nie musi być z pierwszego tłoczenia, z tego co wyczytałam właśnie taka oliwa z wytłoczyn lepiej przechodzi smakiem czosnku lub chilli), ja akurat użyłam oliwy extra virgin

Papryczkę świeżą posiekałam w drobne plasterki, ostrożnie zgarnęłam wszystkie ziarenka - to w nich czai się ostrość! Szklaną butelkę dokładnie umyłam, wyparzyłam i wrzuciłam do niej papryczkę, zmielony pieprz i odrobinę soli. Suszone papryczki przecięłam wzdłuż, by powstała szpara, która wypełni się oliwą, umieściłam w butelce. Całość zalałam oliwą, wymieszałam i uzupełniłam oliwy (do wnętrza suszonych papryczek dostanie się oliwa i wtedy poziom w butelce nieznacznie opadnie - to jest właśnie ta różnica, którą trzeba uzupełnić. Kilkakrotnie obracałam butelką, żeby sól się rozpuściła i wnętrze papryczek dobrze przesiąkło. Następnie zamknęłam możliwie szczelnie butelkę i przystroilam ozdobnym materiałem. Taka oliwa jest dobra po kilku dniach, gy przejdzie aromatem. Trzeba ją natomiast zużyć w ciągu 2-3 miesięcy, niestety nigdy tyle u nas nie stała, zawsze kończyła się wcześniej :) Można też robić oliwę czosnkową, przepis podawałam tutaj. Obie oliwy się świetnie nadają do polewania sałatek, makaronów, grzaneczek i zup. Smacznego!




poniedziałek, 22 listopada 2010

Oh Rhett!!!

Całe moje doświadczenie na temat związków damsko-męskich opiera się o moich przyjaciół, którzy zechcieli się ze mną podzielić swymi historiami. Czasem było tak, że to ja tych historii zechciałam wysłuchać. Oczywiście to też wiele historii opisanych w książkach i filmach. Dorzucam swoje trzy grosze - moje doświadczenie ze związku z moim mężem i powstaje TEZA!

Tak! Mam swoją własną teorię na temat związków! Jest coś, co nazywam fazą Scarlett i Rhetta. To taki moment w związku, gdy trzeba odsłonić karty i pokazać swoje prawdziwe oblicze - jeśli to jest faktycznie "ten" lub "ta", to zaakceptuje wszystko. Jeśli jednak zbyt długo graliśmy kogoś innego, ukrywaliśmy część swoich poglądów, planów na przyszłość czy upodobań - właśnie w tym momencie relacje zaczną się psuć.

O co chodzi? Bohaterowie "Przeminęło z wiatrem", Scarlett O'Hara i Rhett Buttler, to według mnie najwspanialszy z opisanych w literaturze związków, który niestety nie kończy się happy endem (co w młodości przypłaciłam kilkoma łzawymi dniami). Rhett znał Scarlett na wylot, pewnie lepiej niż ona sama, niż potrafiła sobie wyobrazić i niż by tego chciała. Głupia, bo nie potrafiła dostrzec niesamowitych korzyści takiej sytuacji: Rhett wiedział, że kłamie, oszukuje, obmawia, nienawidzi, zazdrości, jest przebiegła, tworzy intrygi, a mimo to kochał ją do szaleństwa i podziwiał za odwagę! Znał wszystkie, ale absolutnie wszystkie jej złe strony, i nie dość, że akceptował, to na dodatek uważał, że czynią ją wspanialszą.

Jak płynnie przejść taką fazę? Niestety nie wiem. Po prostu kiedyś wkroczyłam na ten etap i nie pamiętam już jak to się stało. Oczywiście zapewne starałam się stopniować "mroczne odsłony", ale to było nie do uniknięcia - moment poznanie całej mojej czarnej strony! :) Wtedy, chyba pierwszy raz w życiu (i zapewne ostatni) poczułam niesamowity spokój ducha!

Niemożliwe jest przecież ukrywać swoje potrzeby, opinie i myśli przez 24h/dobę. Niestety hipokryzja wielu z nas, czyni w przejściu tej fazy ogromne przeszkody. "Jak możesz tak obgadywać?!" "To przez cały ten czas kłamałaś?!" lub "Okazałeś się kimś innym niż sądziłam"...

Mój mąż wie, że mam mnóstwo wad, nad jednymi pracujemy, ale inne po prostu go bawią. Mogę być swobodnie cyniczna, złośliwa, a on uzna to za oczywiste.  Jaka głupia była Scarlett, że nie potrafiła dostrzec tej wyjątkowej sytuacji, która ją spotkała. Dostrzec W PORĘ. Bo w końcu dostrzegła, ale za późno...
Potwierdzenie mojej teorii znajdziecie też w serialu "Gotowe na wszystko". Scenariusze w końcu nie biorą się z nikąd - zawsze chociaż częściowo bazują na czymś prawdziwym, nawet tak ogólnym jak ludzki charakter. Druga moja ukochana fikcyjna para to Carlos i Gaby. To jak Rhett i Scarlet, tyle że z większą tendencją do happy endu. Ona ma mnóstwo wad, a on to wszystko widzi i jest świetnie. Nawiasem mówiąc ten serial odniósł tak ogromny sukces chyba właśnie dlatego, że pokazano tam bez słodkości i ogródek jak na prawdę wyglądają relacje między ludźmi: zdrady, plotki, brudy, intrygi - to przecież codzienność każdego z nas :) najlepiej jednak być w związku i przyjaźnić się z kimś, kto nie posądzi cię o złe intencje, a być może nawet przyłączy się do obgadywania :) Tak, w przeciwieństwie do Scarlett w pełni doceniam swoje szczęśliwe położenie...


Dziś przepis na wspaniałe ciasteczka Nigelli, którymi możecie omamić gości, partnera lub przyjaciół (no bo nie zawsze trzeba "odkrywać siebie" zupełnie od razu!)

Owsiane ciasteczka z suszoną żurawiną i białą czekoladą

Sporo zmieniłam w tym przepisie, bo nawet Boska Nigella nie zawsze ma rację! Jej zdaniem orzechy pekan są w tych ciastkach niezbędne, ale u mnie nie miały szans! Zmniejszyłam też ilość cukru o ponad połowę - biała czekolada jest tak słodka, że nie da się wytrzymać :)

150 g mąki
50 g cukru (najlepiej brązowego, kupuję polski firmy Sante)
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
75g płatków owsianych
125 g miękkiego masła (zawsze zapominam je wyjąć wcześniej z lodówki i potem męczę się z takim twardym jak skała)
1 jajko
75g suszonej żurawiny
tabliczka białej czekolady pokrojonej na małe kawałeczki

Masło utrzyjcie z cukrem, dodajcie jajka, a następnie przesypcie sypkie składniki. Przesiewanie mąki przez sitko jest niesamowicie staroświeckie, ale fajne! Następnie dodajcie czekoladę i żurawinę i uformujcie około 24-30 małych kuleczek. KONIECZNIE JE SPŁASZCZCIE już na blaszce - ja zapomniałam to zrobić i wyszły mi naleśniki zamiast ciasteczek! Ale uratowałam je łamiąc na kawałki - takie cienkie smakołyki do chrupania. Całość podarowałam w prezencie Dziadkowi mojego męża z okazji imienin. Polecam!













piątek, 19 listopada 2010

OWSIANO-JABŁKOWE MUFFINY


Hołd dla twórców przepisów na muffiny! Chciałoby się rzec, że ktoś kiedyś miał głowę na karku, że wymyślił coś tak wspaniałego! To wyjątkowe danie, cieszy nie tylko wspaniałym smakiem, ale samym wyglądem, a proces przygotowania jest jak relaksująca sesja!

Mam sporo wymówek i wiele okazji, by robić i jeść muffiny :) po pierwsze to bardzo zdrowe ciasto, świetne na przekąskę dla małych dzieci, zamiast "kupnych" słodkości. Moje muffinki robię z połączenia dwóch przepisów: boskiej Nigelli i całkiem przystojnego "Domowego Kucharza" - Michaela Smitha, który wyglądem zupełnie przypomina Aidana z Seksu w wielkim mieście! To taka dygresja :)

Przeczytajcie skład, a upewnicie się w przekonaniu, że to samo zdrowie :)

Owsiano-jabłkowe muffiny

2 szklanki mąki
1 szklanka płatków owsianych
1 szklanka brązowego cukru
1 łyżka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1/2 łyżeczki świeżo startej gałki muszkatołowej
2 jajka
1/2 szklanki oliwy
1 i 1/2 szklanki jogurtu naturalnego
3 średnie jabłka,obrane, pokrojone w drobną kostkę

W przepisach oryginalnych powinna być mąka orkiszowa, według Nigelli będzie jeszcze zdrowiej, a zamiast jabłek - tarta marchew, ale ja wolę jabłka. Myślę, że świetne byłyby też gruszki. Sami widzicie, że to bardzo zdrowy skład: zamiast masła - oliwa, zamiast większej ilości mąki - płatki owsiane. Super sprawa.

Sypkie składniki mieszam razem, osobno jajka z oliwą i jogurtem. Do sypkich składników wrzucam jabłka a potem wszystko mieszam razem z masą jajeczno-oliwno-jogurtową. Michael Smith sugeruje, że nie wolno zbyt dokładnie mieszać, bo ciasto będzie zbyt twarde. To samo mówi Nigelle, która podkreśla, że taki jest urok prawdziwych muffinów - muszą być kleiste i grudkowate, w przeciwieństwie do kupnych, sztucznie napompowanych puszystych muffinek.

Pieczemy w 190C, około 30 minut. Ja zawsze używam papierowych foremek, które można bez trudu zamówić z netu lub kupić w wielu sklepach. Różową silikonową formę w kształcie tulipanów i stokrotek zamówiłam z tortownia.pl. O ile w przypadku innych przepisów lepiej nie nakładać zbyt dużo ciasta do foremek - to tu można nałożyć po brzegi - ciasto jest ciężkie i nie wyrośnie tak bardzo, a naładowane foremki wyglądają niezwykle obficie i apetycznie :)
Pozdrawiam przed weekendem i życzę smacznego!















Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...