poniedziałek, 28 lutego 2011

CYTRYNOWE RISOTTO i rozważania na temat kury... domowej!

Moja siostra powiedziała mi, że gdyby nie gotowanie i blog, to moje życie byłoby śmiertelnie nudne! Cóż - każdy widzi to odrobinę inaczej: dla jednych jestem ogarniającą niemożliwe młodą dziewczyną, która w miarę wcześnie uwinęła się z tematem dzieci i czeka mnie już tylko wspaniała przyszłość zawodowa z urlopami pełnymi przygód. Dla nich to niesamowite, że jednocześnie wychowuję dzieci, utrzymuję liczne relacje towarzyskie i rodzinne, kreatywnie spędzam czas w domu, gotuję i bloguję. Dla drugich jestem nieuchronnie zbliżającą się do trzydziestki kurą domową, która przemieszcza się z kanapy do kuchenki, sprząta wiecznie rozłożone zabawki, wyjmuje ciastolinę z pomiędzy poduszek od kanapy, i gdyby nie jakaś namiastka kreatywności w postaci bloga, to nie byłoby pewnie nawet o czym ze mną porozmawiać!

Fakt, ostatnio trochę przeginamy z oglądaniem telewizji, te zimowe wieczory to był maraton House'a, chirurgii otyłości, planety ziemi i szkła kontaktowego, którego nie cierpię - więc to świadczy o wieczornym zmęczeniu: tylko tępe, hipnotyczne wpatrywanie się w odbiornik. Nic z tym złego. Tylko kilka refleksji mnie naszło po obejrzeniu jakże wielu bloków reklamowych tej zimy... Pierwsze co rzuca się w oczy, to model mamuśki prezentowany w reklamach, np. Winiary. Laska ok. 30-tki, posiadająca trójkę dzieci w wieku przedszkolnym lub jedno, a najwyżej dwoje, ale już kilkunastoletnie podlotki. W dżinsach biodrówkach. opiętym trykociku i z nienagannym makijażem szykuje jakąś klasyczną zupę, barszcz, ogórkową (na żeberkach - przepis wyjęty z mocno zardzewiałej puszki), jakąś potrawkę. Krótkie obliczenia, z których wynika, że jak laska ma 3 dychy i dziecko w wieku gimnazjalnym to albo mega wczesna wpadka albo coś tu nie pasuje! Wiem, że może produkty reklamowane przez Bożenę Dykiel to nie jest już powiew świeżości, ale bez przesady!!!

Drugie co mnie wk...wia, to taki podział, że synek z tatusiem idą odrabiać lekcje, a "dziewczyny" zostają w kuchni i gotują tę nieszczęsną ogórkową na żeberkach. A inna reklama w formie wywiadu - pytanie o barszcz czerwony - i kto odpowiada? sterana życiem mamuśka z nad wózka, jakaś pani w zatłoczonym sklepie, a na koniec "Mój jest doskonały" mówi pani domu, czyli laska lat 27 góra z 12 letnią córką! Zgrabnym obrotem tyłka sięga do szafki po saszetkę barszczyku! To media kreują jakiś taki fałszywy podział, że te kobitki co to próbują robić barszcz domowy są objuczone zakupami, pchają wózek, są starsze i spocone. A te, które mają saszetki to laseczki, kobitki sukcesu.

Ok, daleko mi do wyglądu modelowej biurwy (również stereotyp z reklam - np. płatki owsiane instant, nesvita, czy jakieś tam inne produkty do zalania wrzątkiem w pracy - to laska w wąziutkiej, pozwalającej na drobienie kroczków 30cm spódnicy, koszuli z kołnierzykiem opiętej wokół bardzo atrakcyjnego biustu), ale nie chcę być postrzegana jako upaprana przecierową zupką mamuśka, która tylko przewija. Teraz wyobrażam sobie co pomyślą o mnie na jakiejś rozmowie kwalifikacyjnej, jak powiem, że mam dwójkę dzieci a moje hobby to gotowanie! Od razu stanie im przed oczami baba od wózka z reklamy Winiary! A może ja ten czas wykorzystałam tak dobrze, że nikomu się nawet nie śni?! Nie chcę się więcej kojarzyć z taką kurą domową, najgorszy obraz to taka z reklamy Vizira lub innego proszku. Jestem po prostu młodą laską, za kilkanaście dni kończę dopiero 27 lat, jestem przede wszystkim mamą, ale nie tylko! Szkoda, że niektórym tak ciężko to zrozumieć, że się dziwią, że nie rozumieją, że ulegają stereotypowemu, jakże mylnemu myśleniu... Postrzegają mnie przez dzieci i "siedzenie" w domu - gdyby kobieta pracująca interesowała się gotowaniem, mówiliby, że ma ciekawe hobby. U mnie, według niektórych,  hobby wynika z musu i zaistniałej sytuacji, no bo "Co ona innego mogłaby robić?".

Moje dni są tak wypełnione, że nie mam czasu nawet na moje najwspanialsze hobby! Od dawna nosiłam się z zamiarem przygotowanie potrawy, o której na czuja wiedziałam, że będzie niezwykła. I taka była:

CYTRYNOWE RISOTTO Z SELEREM NACIOWYM
  • 300g ryżu do risotto
  • 1l bulionu*
  • 1 łyżka oliwy
  • 1 łyżka masła
  • 1 łodyga selera naciowego
  • 2 szalotki lub inne cebulki
  • skórka i sok z połowy cytryny
  • 2 gałązki rozmarynu
  • garść parmezanu
  • 1 żółtko
  • małe opakowanie śmietany do zup**
  • sól i pieprz***
* bulion robię z wody i bulionu w proszku bez glutaminianu sodu
** w przepisie oryginalnym jest śmietana kremówka, ale ja wolałam użyć tradycyjnej, kwaśnej
*** pieprz powinien być biały, ale ja wolę czarny
Składniki podałam prosto z książki Nigelli - porcja na 2 osoby (głodne!) - ja zrobiłam od razu większa porcję, dlatego na zdjęciach zobaczycie dwa żółtka zamiast jednego!

To nie jest pracochłonne danie, ale na jego przygotowanie potrzeba trochę czasu. Znalazłam je w "Nigella gryzie". Najpierw przygotowałam bulion. Szalotki i seler obrałam, opłukałam i posiekałam. Podsmażałam na oliwie i maśle, a gdy się zeszkliły wsypałam ryż i zaczęłam małymi porcjami (po.ok małej filiżance) dodawać bulion. Za każdym razem trzeba czekać aż ryż wchłonie całą porcję bulionu i dopiero dodawać następną. Gdy ryż będzie al dente, czyli twardawy (nie można dopuścić by się rozgotował) - trzeba dodać do risotta skórkę cytrynową i rozmaryn. W misce wymieszałam śmietanę, sok z cytryny, żółtko, parmezan, sól i pieprz i dodałam mieszankę do risotta. Od razu zdjęłam z kuchenki i nałożyłam porcje. Moje risotto pierwszego dnia było nieco płynne, ale dla mnie cudowne. Następnego dnia wchłonęło więcej płynu i było już zupełnie sztywne i tak samo wspaniale smaczne!









piątek, 25 lutego 2011

KRÓLOWA PÓŁPRODUKTÓW

Samozwańczo mianowałam się królową :) królową półproduktów spożywczych. Co za wspaniałe czasy, że nie trzeba samemu obierać, prażyć, obierać, siekać, drylować - wystarczy kupić tuńczyka w puszce, mrożoną włoszczyznę od razu pociętą w słupek, prażone lub zmielone migdały, wypestkowane oliwki, gotowe makarony w paczkach - dowolność form, składu i kształtów, ugotowaną ciecierzycę w puszce, mleko sojowe w kartonie (chociaż znam takich, co to gotują soję i przeciskają ziarna przez muślinową szmatkę!), cieniutko pokrojonego łososia na carpaccio... Mogę wymieniać bez końca. Używam półproduktów nie dlatego, że nie lubię produktów świeżych, ale dlatego, że to właśnie niektóre półprodukty pozwalają mi przyszykować szybciej, sprawniej i smaczniej! Pomidory dostępne w Polsce, przez większość roku, nigdy nie dorównają włoskiej puszkowanej pulpie. Oczywiście, że latem i jesienią używam tylko tych świeżych, ale zimą... no cóż... Suszone pomidory w oleju to produkt właściwie nieosiągalny dla mnie metodami domowymi - moja mama ze 30 lat temu podejmowała heroiczne próby suszenia plastrów pomidorów w piekarniku. Dziś są co prawda suszarki do owoców i grzybów, słyszałam od znajomych, że nawet ujdzie je wykorzystać, ale wtedy wolę już kupić zwykle suszone w paczuszce i sama przygotować mieszankę oliwy, ziół i przypraw i przygotować sobie słoik tej pysznej przekąski. Świeże jest niezastąpione, ale tutaj chodzi mi bardziej o postęp jaki się dokonał w ciągu ostatnich pewnie 100 lat: kiedyś ludzie musieli sami wyrabiać kiełbasy, filetować ryby, wędzić je,  marynować warzywa, przetwarzać owoce na dżemy... To była ciężka praca. Dziś można to robić dla frajdy, nie z musu. Po wędzone ryby idę do sklepu rybnego, mogę tam również poprosić o od razu zmielone mięso łososia. Ile czasu i energii można zaoszczędzić! Moje ulubione "półgotowe" zestawy obiadowe, takie, które przyrządzam niezwykle często to pasta z pomidorów i tuńczyka w puszce i zupa pomidorowa, a także penne z sosem z mrożonego szpinaku.

Niedawno zrobiłam dla Meli super deserek, również z "gotowców"- ona jest na etapie uwielbienia żelków Haribo i zjada je tonami - raczej paczkami, ale odrobinę wyolbrzymiłam, żeby podkreślić jak bardzo ważny jest substytut żelków. Pokazywałam to niedawno na facebooku. Przepis Michaela Smitha na kisiel owocowy, czyli "Gigantycznego żelka w miseczce":

KISIEL OWOCOWY
  • paczka mieszanki mrożonych owoców letnich/leśnych (jagody, maliny, truskawki, wiśnie)
  • pół litra soku pomarańczowego z kartonu
  • 4 łyżki skrobi kukurydzianej lub mąki ziemniaczanej
W przepisie oryginalnym owocki mają być w całości, jednak ja dokonałam oszustwa, żeby powstała "żelka", więc najpierw je zmiksowałam w blenderze. Na zdjęciach jednak widać nie zmiksowane owoce - te zrobiłam wcześniej, ale nie wyszłoby oszustwo Meli :) Gotowe widoczne na zdjęciach deserki są już zmiksowane. Podgrzewałam sok w garnku, część soku wcześniej odlałam do kubeczka, żeby wymieszać w nim skrobię. Gdy się zagotował wrzuciłam zmiksowane owoce, wlałam mieszankę soku i skrobi i dokładnie mieszając gotowałam aż całość zgęstnieje. Potem przelałam do miseczek i mocno schłodziłam. Oszustwo się udało i Mela z radością zajadała ogromne żelki :) Ostrzegam, że ten deser jest dla amatorów kwaśnego smaku!





wtorek, 22 lutego 2011

10 rzeczy, które kobieta zrobić umieć powinna

Szyk zdania w tytule dzisiejszego wpisu pozostawia wiele do życzenia. Muszę znowu powołać się na Gwiezdne Wojny i Mistrza Yodę, dla którego charakterystyczne było odwracanie słów w zdaniach, przez co zrozumienie wersji oryginalnej bez napisów stało się dla mnie niemal niemożliwe.

Wyjechałam na ferie z siostrą i naszymi dziećmi. Żeby nie pchać się w góry, w czasie gdy ferie ma województwo mazowieckie i wszędzie tłok, wybrałyśmy znacznie spokojniejsze, a także niezrównanie piękne Mazury. Gdybym tylko mogła wcześniej przewidzieć te szalone mrozy! No cóż. Wtedy wzięłabym korkociąg do wina. Ale od czego jest tusz do rzęs i szczoteczka do zębów??? Oto jedna z tych rzadkich umiejętności, które powinna przecież posiadać każda z nas - otwieranie wina damskimi sposobami. A 9 kolejnych...?

1) każda kobieta powinna umieć zrobić dobre wrażenie - i w tym pierwszym punkcie można zamknąć wszystkie pozostałe :))), ale serio:
2) zatrzymać samochód na stopa
3) poprawić wystrój każdego wnętrza - czy to będzie kawalerka jej faceta, czy stodoła, w której spędza się weekend w stylu "unplugged" - zawsze to potrafimy: tu bukiecik jakichś zerwanych kwiatów, tam obrazek, obrusem przykryć złażącą farbę ze stolika, pufę postawić w miejscu plamy na dywanie. Co dziwne faceci te nasze ulepszenia traktują jako zagracanie, ale nich im będzie.
4) rozpłakać się na zawołanie - to absolutne minimum talentu aktorskiego, który baaardzo się przydaje w wielu sytuacjach, na szczęście opanowałam tę sztukę!
5) słyszałam, że powinnyśmy umieć umalować się bez lusterka, ale to chyba dla fanek Bridget Jones.
6) przeraźliwie piszczeć - tutaj poniosłam fiasko - zawsze fascynowały mnie filmy grozy i nie tylko, gdzie kobiety w różnym wieku prezentowały niewiarygodne możliwości i wariacje na temat krzyku - mimo, iż było w moim życiu kilka okazji, nigdy nie przeszło mi przez gardło coś więcej, niż jakby bardzo głośny pomruk...
7) przyjaciółki wmówiły mi, że trzeba tu też wymienić umiejętność efektownego rozbierania się... hmmm. Od jednej z nich dowiedziałam się także, że na allegro można zamówić składaną teleskopowo rurę do tańca erotycznego, która jest świetna i zajmuje niewiele miejsca - poza tym wiele punktów fitness oferuje już zajęcia szkolące w tym tańcu!!! Na razie się nie skuszę, ale muszę wziąć pod uwagę "głos ludu". Co sądzicie o tej umiejętności???
8) uśmiechnąć się rozbrajająco - to zdecydowanie tak samo istotne jak płacz na zawołanie - nie trzeba nic tłumaczyć.
9) ugotować co najmniej jedną potrawę tak prostą, że wszyscy pytają: "Wow! To na prawdę aż tak proste? Smakuje jak jakaś skomplikowana potrawa! Muszęę spróbować taką zrobić!!", a drugą taką, że wszyscy powiedzą: "Wow! Już nie wymieniaj więcej składników! I tak mi się to nigdy chyba nie uda!"

Spełniając pierwszą część punktu 9. podaję Wam przepis na udaną, niezwykle smaczną zupkę, którą często robię jesienią i zimą. To po prostu ugotowana i zmiksowana włoszczyzna z ząbkiem czosnku, jogurtem greckim i grzaneczkami.

KREM Z JARZYN

  • pęczek włoszczyzny
  • 2 ząbki czosnku
  • liść laurowy
  • kilka ziaren ziela angielskiego
  • sól, pieprz, oliwa
  • pół opakowania jogurtu greckiego
  • bulion w proszku bez glutaminianu sodu lub naturalna kostka rosołowa
  • kilka kromek czerstwego chleba

Włoszczyznę obieram, myję i kroję byle jak - i tak wszystko trafi do blendera! Gotuję w niedużej ilości wody z ząbkiem czosnku i przyprawami, łyżką oliwy.  Chleb kroję w kostkę, nożem "spłaszczam" ząbek czosnku i wrzucam go na zimną patelnię razem z kilkoma łyżkami oliwy - niech się powoli podgrzewa. Kiedy czosnek jest rumiany odławiam go, a na aromatyczną oliwę wrzucam kostki chleba i podgrzewam aż będą rumiane i chrupiące. Można dodać mieszankę ziołową, np. po pół łyżeczki majeranku, bazylii, oregano, rozmarynu i tymianku plus odrobinę suszonej papryki - jednak ja najbardziej lubię takie zwykłe grzaneczki czosnkowe. Kiedy warzywa się ugotują miksuję je na idealnie gładki krem. Dodaję jogurt grecki, mieszam. Po nałożeniu do miseczek wrzucam czosnkowe grzaneczki. Jedna z moich ulubionych zupek! Wojtunio ostatnio zajada z nami, oczywiście bez czosnkowych grzaneczek - wtedy nie dodaję przypraw do gotujących się warzyw - przyprawiam dopiero po odłożeniu "przydziału" synka do osobnego garnuszka :)



sobota, 19 lutego 2011

COŚ OSOBISTEGO!!!

Niedawno, zupełnie przypadkiem odkryłam, że nie mam swojej szczoteczki do zębów! To znaczy mam, ale jednocześnie nie mam w tym sensie, że nie jest... tylko moja!!! Unikając oklepanego podziału, że to co damskie ma być różowe, a to co męskie - niebieskie lub granatowe, kupiłam dla siebie szczoteczkę granatową, a dla męża jaskrawo zieloną. Dziś rano wchodzę do łazienki, a tam Kacper w wannie, polewa się prysznicem, pieni się tym swoim męskim żelem i w ustach trzyma przygryzioną moją szczoteczkę!!!

- Jak długo to trwa?!!! - wrzasnęłam, co najmniej takim tonem, jakbym go pytała o świeżo odkryty romans!
- Co takiego?! - trochę się wydygał :)
- Używasz mojej szczoteczki!!!
- Nie kochanie, ta jest moja! Twoja jest zielona!
- Tak?!!!
- yyy... tak.

Nie myślcie sobie, że się brzydzę, że mam coś przeciwko - nic z tych rzeczy! Przywykłam już do sytuacji, w których ledwo przyjeżdżamy na miejsce wypoczynku, a okazuje się, że Kacper tradycyjnie zapomniał szczoteczki i przez cały pobyt używamy tylko mojej. Tu chodzi po prostu o zasady! Moja szczoteczka jest zawsze taka ...zadbana, a jego wygryziona, z witkami sterczącymi na wszystkie strony! Po prostu chcę mieć w tym domu coś wyłącznie swojego - a nawet taka drobnostka jak szczoteczka, no cóż... okazuje się, że to niemożliwe. Nie mam:
- swojego łóżka, prawie co noc ląduje w nim co najmniej jedno dziecko, a w dzień Mela podczas zabawy z psem rozkopuje precyzyjnie pościeloną narzutę,
- swojej szczotki do włosów, ciągle zabiera ją do zabawy Mela, parę tygodni temu upuściła ją na podłogę i odpadł trzon i tak "okaleczoną" przyniósł mi ją w pysku mój pies...
- swojego komputera - wieczna walka o laptopa, kiedy dzieci śpią przybiera na sile i zagraża zgodności naszego małżeństwa!
- swoich skarpetek - mam, ale w szale chowania wszystkiego "na miejsce" Kacper ciągle kosi moją bieliznę do swojej szuflady, gdzie przepada na długie tygodnie!
- swoich posiłkóww w lodówce: dzwonię ze sklepu:
- Kochanie chcesz, żeby ci kupić serki waniliowe?
- Nie dziękuję.
- Na pewno? bo sobie kupuję.
- Niee, mi nie kupuj.
Oczywiście gdy następnego dnia zaglądam do lodówki nie ma co najmniej jednego!

Pod swoją poduszką nieustannie znajduję dziecięce zabawki, piszczałki, smoczki i inne cudeńka. Z mojej książki "ktoś" notorycznie wyjmuje kolorową zakładkę. Moje tygodniki "ktoś" ciągle rwie na strzępy i gniecie najciekawsze strony.

AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAaaaaaaaaaaaa!!!!
Chcę mieć coś tylko swojego, własnego!!!!!!!!!!!!!!

Masz sobie swojego bloga. Tam ci nikt nic nie rusza.
aaa? Co racja to racja!

MUSZELKI Z SOSEM ŚMIETANOWO-MIĘTOWYM Z GROSZKIEM

Oto kolejny rewelacyjny  przepis Jamiego - myślałam, że jeśli chodzi o makarony to nic już mnie nie zaskoczy, a jednak! To danie pochodzi z dodatku kulinarnego do Gazety Wyborczej, dodawali dania Jamiego jakoś jesienią.

  • 10 plastrów boczku wędzonego
  • 300g groszku *
  • małe opakowanie kwaśnej śmietany do zup
  • sok z 1 cytryny
  • mięta **
  • garść parmezanu
  • paczka makaronu muszelki
  • kawałek masła
  • oliwa, sól, pieprz
* groszek miał być mrożony, ale takiego nie miałam, więc użyłam z puszki - było świetnie
** już się domyślacie, że mięta też miała być świeża? no tak, ale też nie miałam, więc rozcięłam saszetkę herbatki ziołowej "Liść mięty" i wsypałam do dania pół saszetki - wyszło doskonale

Boczek pocięłam nożyczkami na małe kawałki i podsmażyłam na patelni na oliwie z dodatkiem masła. Dodałam groszek, następnie śmietanę i miętę. Doprawiłam solą i pieprzem. W międzyczasie ugotowałam makaron i gdy był gotowy dodałam kilka łyżek gotującej się wody z makaronu - do sosu. Potem odcedziłam makaron, wsypałam do sosu, dodałam sok z cytryny i parmezan i dokładnie wymieszałam. Zakochaliśmy się w tym daniu bez pamięci! Następnego dnia poczłapałam do sklepu po mrożony groszek i świeżą miętę i w przyszłym tygodniu zrobię to danie jeszcze raz, jak "Jamie przykazał" :) oto nasz makaron:







piątek, 18 lutego 2011

TARTA CYTRYNOWA DLA EMILII

Ok. Wszystkich, którzy nie lubią patosu w stylu "Urzekła mnie Twoja historia" muszę uprzedzić: ten tekst jest na tzw. gulę, wyciskacz łez i niemal tandetny "wzruszacz", ale nie mogę się powstrzymać przed jego opublikowaniem, bo wszystko co tu napisałam to prawda... Sama często uciekałam przed nagłówkami w stylu "Przeczytajcie o moim dziecku..." i długaśnymi, łzawymi historiami, szczegółowymi opisami wyłącznie cierpienia, bez happy endu. Ale szczegóły poznacie poniżej i lojalnie ostrzegam: czytacie na własne ryzyko, bo takiego wzruszenia i emocji jeszcze u mnie nie było!!!

W lipcu ubiegłego roku Mela skończyła 2 latka, gadała jak najęta, rozpoznawała kolory, liczyła, zaczynała opowiadać wierszyki i była okazem zdrowia i wdzięku. Mój synek skończył 2 miesiące, wyjeżdżaliśmy na pierwsze wspólne wakacje całą piątką: my, dwoje dzieci i pies. Jakieś totalne apogeum szczęścia - wspaniałe widoki austriackich Alp, pyszne jedzenie, wędrówki, odpoczynek.

Mniej więcej w tym samym czasie, w Wejherowie, urodziła się niewiarygodnie wyjątkowa dziewczynka. Laura. Chora na bardzo rzadkie schorzenia genetyczne: klątwę Ondyny i zespół Hirschsprunga. Jedna z chorób uniemożliwiła maleńkiej dziewczynce samodzielne oddychanie, a druga - jedzenie, trawienie i wydalanie...

W czasie, gdy ja spędzałam tak cudownie udane wakacje - matka tej dziewczynki zmagała się z niemożliwym do zniesienia bólem, stresem, bezradnością. Kilka tygodni później, w czasie, gdy ja założyłam swojego bloga "by uciec od rutyny", Emilia - mama Laury, nie mogła nawet marzyć o odrobinie domowej rutyny, bo od wielu, wielu dni jej rutyną stał się szpital, bezsilne patrzenie na cierpienie dziecka, niepewność związana z brakiem właściwej diagnozy.

Na bloga "Kochamy Laurę" trafiłam przypadkiem, gdy weszłam na stronę blog roku 2010 sprawdzić, jak tam eliminacje i werdykt jury. Nie potrafię opisać jak bardzo wzruszyła mnie historia tej rodziny. Jak bardzo czułam się wytrącona z równowagi faktem, że na dwie osoby - rodziców Laury spadł taki ciężar, że stanęli w sytuacji, z której nie ma głównego wyjścia, a jednak przez kolejne miesiące odnajdywali szczeliny, wyjścia awaryjne i z jeszcze większym zapałem czekali, aby sprostać kolejnym wyzwaniom. Przeczytałam tego bloga od najstarszego do najświeższego wpisu i bardzo długo dochodziłam do siebie. Zadawałam sobie mnóstwo pytań, aż wreszcie jedynym sposobem bym poczuła ulgę okazała się drobna pomoc tej rodzinie. Chciałam się z kimś podzielić moimi spostrzeżeniami i odczuciami. Opisać jak podziwiam Emilię, kobietę, która stanęła na rzęsach, poruszyła niebo i ziemię, a w międzyczasie lekarzy, media, ministerstwa i tysiące ludzi w Polsce i na całym świecie - by walczyć o każdy dzień życia swojej córki. Nie mogłam się otrząsnąć ze zdumienia. Emilia opisuje dość szczegółowo chorobę córeczki, ale to co od razu "uderza" w jej tekstach, to niesamowity hart ducha i niezachwiana wiara w słuszność własnego postępowania i w lepsze jutro. Dużo osób może stwierdzić, że chyba każdy by tak walczył o swoje dziecko. Z opowieści Emilii wynika jednak, że nie każdy - w czasie wielomiesięcznego pobytu w szpitalu widziała ciężko chore dzieci, porzucone przez rodziców, których niewytłumaczalnie okrutny czyn wynikał z tego, że przerosła ich choroba dziecka, pech i nieszczęście. Tym większy - niemożliwy do wyrażenia podziw, szacunek i poczucie ogromnej sympatii wobec tej kobiety zrodziło się gdzieś w mojej głowie. Ona zmaga się z taką ilością problemów, których jedna osoba nie jest w stanie udźwignąć! Lekarze nie dawali jej złudzeń co do poprawy stanu jej dziecka. Ich wyroki zawsze były pesymistyczne. Ta kobieta sama próbowała diagnozować i obserwować swoje dziecko i tylko i wyłącznie dzięki jej intuicji i szalonej miłości dziewczynka przestała korzystać z respiratora w ciągu dnia, zaczęła ćwiczenia umożliwiające jej wydawanie dźwięków... Nigdy nie słyszałam o kimś tak wspaniałym jak ona, ani o kimś tak niezwykłym jak jej córeczka - która mimo tylu bolesnych zabiegów, operacji, ciągłym podłączeniu do aparatury ratującej życie - uśmiecha się, zjednuje sobie lekarzy i pielęgniarki, nie daje za wygraną i mimo tylu rurek, przewodów, którymi oplecione jest jej ciałko - sama siada, próbuje gaworzyć i rozwija, zupełnie jak mój Wojtuś! Determinacja jej matki, jej hart ducha, jej konsekwencja są czymś tak dalekim od moich cech, że na początku czytając jej historię poczułam się stłamszona i nic nie warta. Zaraz potem pomyślałam "Dzięki Bogu, że nigdy nie musiałam udowadniać swojej determinacji, że nigdy nie musiałam o nic tak walczyć". Być może i we mnie zrodziłyby się takie cechy w sytuacji takiej ciężkiej próby. To, że nie miałam tak ciężkich doświadczeń nie czyni ze mnie przecież mniej wartościowego człowieka.

Właściwie nie wiem czemu chciałam napisać o Laurze u siebie na blogu. Przecież to temat poruszany już przez tyle mediów. Oczywiście, warto podkreślić, że Laurze można pomóc, najlepiej finansowo. Na jej stronie wymienione są dane kontaktowe, numery kont. Sama poprosiłam męża, aby przekazał 1% podatku na tę dziewczynkę. A ja chciałam napisać chyba bardziej o Emilii. O tym jak ją podziwiam i jak bardzo chcę ją wesprzeć. Chociaż szczerze mówiąc nie wiem czy chcę, żeby przeczytała mojego bloga. Moje problemy, które tu opisuję, są tak nie znaczące, a poza tym moja rodzina na tle jej zmagań może się wydawać tak doskonała i szczęśliwa, że bluźnierstwem byłoby sobie od czasu do czasu ponarzekać, że np. Wojtuś miał zapalenie oskrzeli. Czytając zapiski z życia tak skrajnie odmiennej, szczęśliwej i po prostu normalnej rodziny, Emilii mogłoby chyba pęknąć serce. Ale z drugiej strony jedyne co mogę zrobić dla Emilii, oczywiście poza pomocą Laurze, to żyć normalnie! Normalność - to coś do czego ona dąży maleńkimi kroczkami. O tym właśnie marzy. Nic nie poradzę na to, że są rodziny normalne, z totalnie błahymi problemami i rodziny zmagające się z ciężkimi chorobami najbliższych. Mogę jedynie podkreślić swoją normalność - docenić to co mam i się tym cieszyć, bo gdybym postępowała inaczej - Emilia nigdy by mi tego nie wybaczyła. Mogę również, korzystając z 64 stałych obserwatorów i 500 wejść na bloga na dobę, poprosić, żebyście rozważyli przekazanie 1% podatku lub inną formę pomocy tej dziewczynce. Poza tą jedną dyskretną prośbą nic na moim blogu nic się nie zmieni. Będę dalej gotować, żartować i czasem narzekać. Dalej będziecie otrzymywać małe dawki humoru, opisy śmiesznych momentów w moim życiu.

Wspaniałej Emilii dedykuję tartę cytrynową. Chociaż Emilii może się to wydać dość wariackie (ta dedykacja przepisu) to chcę, żeby wiedziała, że dzisiejszy wpis i przepis jest przygotowany z myślą o niej i jej ciężkiej drodze do normalnego życia.

Emilio, chyba wczoraj byłaś w Warszawie na gali Bloga Roku 2010 - o tym, że się wybierasz przeczytałam na Twoim blogu. Gratuluję Ci tego sukcesu, tego, że dotarłaś do tylu odbiorców, że znalazłaś tyle osób chętnych pomóc Twojej córeczce, że jury doceniło Twój pamiętnik z ostatnich miesięcy. To było cenne i wzruszające doświadczenie przeczytać o Waszych zmaganiach, o poświęceniu, nie traceniu wiary i wielkiej miłości jaką darzycie Laurę.
Pozdrawiam, i wszystkimi myślami, siłami, słowami i nie wiem czym jeszcze życzę, żeby Laura jak najszybciej pokonała chorobę!

Małgosia
Mama Meli-łobuziary i słodkiego Wojtusia-mazgaja


Tych, którzy czekali dziś na jakiś zabawny tekst i bajerancki przepis - no cóż... zapraszam po weekendzie.
********************************************************

TARTA CYTRYNOWA

Od kilku tygodni przymierzałam się do upieczenia tego ciasta - chodziło za mną od dawna, a nigdy sama go nie przyrządzałam. W końcu nadarzyła się okazja - dzisiejszy symboliczny wpis, zadedykowany niezwykłej rodzinie. Moja tarta tym się różni od innych tego typu wypieków, że skórka i sok z cytryny są dodane już do ciasta, a nie tylko do nadzienia.

ciasto
  • 150g mąki
  • 1/4 łyż. proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • 60g cukru pudru
  • skórka z 3 cytryn (drobno starta)
  • 3 łyżki soku z cytryny
  • 125g masła
  • 1 żółtko
nadzienie
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 50g cukru pudru
  • 4 łyżki mąki/skrobi kukurydzianej lub ziemniaczanej
  • skorka z 1 cytryny
  • 3 łyżki soku z cytryny
  • 300ml mleka
  • 300ml śmietanki kremówki
  • 1 łyż. ekstraktu waniliowego
Przygotowania do ciasta zaczynam od włożenia masła do zamrażalnika i umycia/sparzenia cytryn. Gdy masło jest zmrożone ścieram je na tarce w drobne wióry, a z drugiej strony tarki ścieram skórkę z cytryny - mam wtedy już dwa najważniejsze składniki ciasta na talerzu. Nie trzymam się tych reguł, żeby osobno połączyć mąkę z solą, proszkiem i cukrem - wszystko wrzucam "jak leci" na ten jeden talerz i zagniatam ciasto, nie zapominając o żółtku i dodaniu soku z cytryny (gdyby ciasto było zbyt rzadkie, dodajcie więcej mąki). Ciasto trafiło na balkon na 10min, żeby się zmroziło, a potem do piekarnika (190C) na 15min, gdzie niestety się troszkę przypaliło. Trudno!

Gdy ciasto się piekło to nie zauważyłam, że się zbyt mocno rumieni, bo akurat robiłam nadzienie: w misce wymieszałam jajka, żółtka, skrobię kukurydzianą, ekstrakt waniliowy i cukier, a następnie skórkę z cytryny i sok - ostrożnie i po trochu, bo z tym kwaśnym sokiem bywa różnie. Nie było go w przepisie (tego soku), to był mój pomysł, więc zachowałam "rezerwę" :) Do garnka wlałam mleko i śmietankę i podgrzewałam powoli, a gdy wszystko się mocno podgrzało, wlałam masę jajeczną i podgrzewałam aż do zagotowania. Jak dla mnie nadzienie wciąż było zbyt mało cytrynowe, więc po kropelce dodałam jeszcze sporo soku - musicie spróbować i uznać sami - niektórym sama skórka wystarcza.

Na upieczony spód wylałam nadzienie i piekłam w 160C jeszcze ok.30 minut. Nadzienie od samego pieczenia się nie zestali zupełnie, trzeba jeszcze schładzać gotową tartę w lodówce przed podaniem. Na patelni podsmażyłam półplasterki cytryny z łyżką cukru i wody aż się trochę skarmelizowały. Użyłam ich do dekoracji, chociaż ten przypalony spód popsuł efekt wizualny mojej tarty... Próbowałam to "podratować" cukrem pudrem i wyszło jeszcze gorzej :( ale niech Was to nie zraża - smak jest absolutnie wspaniały!












środa, 16 lutego 2011

IDEALNE NA KONIEC ŚWIATA???

Koniec świata za 25 lat.

O 8.50 na Minimini zaczyna się "Świat Małej Księżniczki" - doskonały moment, żeby przybić gwoździa - jak mówi mój mąż, czyli kimnąć na kanapie w stanie "stand by" - monitorując jednocześnie co robią dzieci. Chyba przypadkowo wcisnęłam łokciem, półdupkiem, stopą - wlaściwie nieistotne czym - coś na pilocie, bo nagle przeskoczylo na tvn24, a tam na pasku info o niechybnym zderzeniu z Ziemią jakiegoś OBIEKTU. Co za bzdura. Zaraz wyrzuciłam to z pamięci. W półśniewcisnęłam guziki odpowiadające cyfrom 5 i 8, co z powrotem Melcię przeniosło do Świata Księżniczki, a mnie - do świata kimy :)

Nieświadoma nieuchronnej zagłady przyrządziłam na obiad wspaniałe steki z tuńczyka, które Kacper przywiózł z nad morza (pisałam już kiedyś o moim gniewie, frustracji i bezsilności wobec faktu, że w Gdańsku kilogram tych steków kosztuje 30pln a w Warszawie między 70 a 90pln!). Do steków podałam salatkę z mlodych ziemniaczków według Jamiego Olivera. I zaraz potem zadzwonił kuzyn Kacpra z sensacyjną informacją, więc temat końca świata powrócił... Chłopaki się pośmiali, żartowali, że nie ma co odkładać na emerytury, więc zlożą podanie o wypłatę środków z III fillaru, a potem się rozmarzyli, co z tymi pieniędzmi zrobią. No a ja... znów zaczęłam zastanawiać się nad tą OSTATNIĄ potrawą :))) pisałam już Wam kiedyś o wyborze Nigelli i moim (kromka chleba Baltonowskiego z masłem!), dania którego chcemy posmakować przed śmiercią... brzmi makabrycznie, ale można puścić wodze fantazji i ... wpaść w popłoch!!! Tylu potraw jeszcze nigdy nie przyrządziłam, pomimo, że istnieją, są spisane w moich licznych książkach, podkreślone mazakiem, zagięte strony, zakładki umazane jajkiem - setki przepisów, które dopiero mam w planach! Brakuje czasu na to, by wszystkie wyprobować, a dodatkowo jest ogromna liczba dań, do których chcę wracać, przyrządzać je często, ponownie, kosztem rezygnacji z tego NOWEGO. Uwielbiam nowe przepisy, ale nic mi nie zastąpi sprawdzonych, ukochanych sosów do makaronu, zup, ciast. Ale spróbowałam sobie na nowo odpowiedzieć na pytanie, a właściwie dwa: gdyby koniec świata był bliski, które z dań chciałabym zjeść po raz ostatni, a które po raz pierwszy?

Wydaje mi się, że makaron z klasycznym sosem pomidorowym lub tradycyjny rosół byłby w stanie zapewnić mi "przeniesienie" wspaniałych smaków stąd... do wieczności :))))

A z nowych, nigdy nie próbowanych potraw chyba skusiłabym się na jakiekolwiek danie z prawdziwej budy gdzieś w Tajlandii, na taką pstrą "strawę" z mięsa i wielu warzyw z sosem rybnym, ostrygowym, posypane dymką i chili. Póbowałam już robić dania tajskie wiele razy,  za to nigdy nie byłam w Tajlandii i jestem przekonana o tym, że taka potrawa z ulicznego bazaru byłaby ucieleśnieniem moich marzeń o niezwykłym połączeniu smaków!!!

W perspektywie tak bliskiego końca świata nie ma się co również zbytnio odchudzać, dostałam więc przyzwolenie na zrobienie tarty cytrynowej, bo była jednym z pierwszych pomysłów na dania, których jeszcze nigdy sama nie zrobiłam! Zdjęcia i przepis wkrótce.

a mój wspomniany obiad:

STEKI TUŃCZYKA W SOSIE BAZYLIOWO CYTRYNOWYM Z SALATKĄ Z MLODYCH ZIEMNIAKÓW

tuńczyk:
  • 2 grube plastry mięsa z tuńczyka
  • sól, pieprz, oliwa
  • sok z 1 cytryny
  • garść liści bazylii
sałatka
  • 0,5kg młodych ziemniaków
  • 1 czerwona cebula
  • 2-3 łodygi selera naciowego
  • garść kaparów w occie
  • sól, pieprz, oliwa
  • sok z 1 cytryny
Steki natarłam oliwą, posypałam solą i pieprzem i usmażyłam na patelni grilowej, starając się nie spiec mięsa w środku. Ziemniaki ugotowałam, a w międzyczasie obrałam łodygi selera, posiekałam na cienkie plasterki, przeplukałam kapary z octu, posiekałam drobno czerwoną cebulkę i wszystko wymieszałam na dużym talerzu. Gdy ziemniaki się ugotowały, od razu dodalam je do pozostałych składników sałatki i wszystko polałam dressingiem z loiwy, soku z cytryny i pieprzu oraz soli. Na wierzchu sałatki ulożyłam gotowe steki z tuńczyka, które polałam rozgniecioną w moździerzu bazylią z dodatkiem soku z cytryny, oliwy, soli i pieprzu. Absolutnie doskonały zestaw, idealne połączenie smaków!!! To chyba najlepsze danie na koniec świata!









poniedziałek, 14 lutego 2011

BANANOWE MUFFINY -dla tych, którzy dziś jeszcze nie mają dość kiczu!!!

W teorii nie lubimy Walentynek i całej medialnej otoczki, która im towarzyszy! Kacper ma nawet zapowiedziane, że jak wróci z jakimś pluszowym sercem lub klasyczną czerwoną różą, to niechybnie mi się narazi. No a mnie narazi na silne nudności. Ciężko jednak uciec od choćby namiastki tego święta, więc w zeszłym tygodniu jakoś tak próbowałam wykorzystać talerz, który dostałam w prezencie - jest to taki zestaw śniadaniowy, z osobistą solniczką i pieprzniczką, kubeczkiem na kawę i kieliszkiem na jajko i miejscem na coś jeszcze, np. plastry boczku, szparagi, tost z miodem... Wymyśliłam sobie, że w przedwalentynkowy weekend zrobię jakieś romantyczne i urocze śniadanko dla Kacpra, nawet zrobiłam takie najpierw dla siebie, żeby sprawdzić jak to wygląda, ale potem odpuściłam (i bardzo dobrze, bo dzięki temu Kacper zrobił super omlet i zadebiutował na blogu!!!). Za to wspominałam sobie czasy liceum, zwłaszcza jedne walentynki, chyba w klasie maturalnej, kiedy to mój obecny mąż obdarował mnie ciepłą parą skarpet! To takie seksowne, prawda?! Skarpetki bynajmniej nie były w serduszka, za to chyba był na nich jakiś kiciuś - nie dam sobie uciąć ręki, ale chyba miał różową kokardę na szyi... Oczywiście nie muszę nawet tłumaczyć, co bym powiedziała na taki "gift" dziś... Taaaak, walentynki miały -kiedyś- swój urok, ale dziś zdecydowanie bardziej wolę się nastawić na inne, zbliżające się wielkimi krokami święto:

TŁUSTY CZWARTEK!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

A ostatnio w moim piekarniku pojawiły się:

MUFFINY Z BANANAMI I PłATKAMI OWSIANYMI

  • 2 dojrzałe banany
  • 100ml oliwy
  • 100ml mleka
  • 2 jajka
  • pół szklanki mąki
  • 1,5 szklanki płatków owsianych
  • 2 ½ łyżeczki proszku do pieczenia
  • ½ łyżeczki sody oczyszczonej
  • szczypta soli
  • ½ łyż. cynamonu
  • ½ łyż. gałki muszkatołowej
  • 50g cukru
  • 3 łyżki miodu
  • 1 łyż. ekstraktu waniliowego lub pół op.cukru waniliowego
Wszystkie składniki wsypuję do miski, nie zważając na kolejność. Mieszam, aż uzyskam kleistą masę - jeśli będzie zbyt rzadka to dodajcie trochę mąki i odrobinę więcej proszku. Z tego przepisu wychodzą zbite, jakby zakalcowate muffiny, nie wyrosną zbyt duże, dlatego można nałożyć więcej ciasta do foremek. Ale nie bójcie się, że coś poszło nie tak - właśnie takie mają być. Wstawiam na ok. 20 minut do piekarnika nastawionego na 190C.
P.S. Połączyłam przepis, który pokazywałam już tutaj, z nowym, wyszperanym w zakamarkach kuchni tv.. A wyglądały tak:
 





A to mój cudaczny talerzyk śniadaniowy z lekko przypaloną zawartością :) plastry boczku smażylam w miodzie, ale trochę za długo! Mimo to były bardzo smaczne! Gdyby moje dzieci spały do 9.30 jadłabym tak codziennie! 
 

sobota, 12 lutego 2011

Szkolenie na JEDI :)


Jesteśmy maniakami Gwiezdnych Wojen, Harry'ego Pottera i Indiany Jonesa, uzależnieni od telewizji i radia. Do wielu rozmów, kłótni i dowcipów nieustannie wprowadzamy fragmenty dialogów filmowych, tekstów piosenek, a nawet spotów reklamowych - ale uwierzcie mi, że to ma na celu jedynie wspólny śmiech i rozładowanie napięcia tak często towarzyszącego rodzicom. Koniecznie klikajcie wszystkie linki w tekście!

Sytuacja 1:
Kacper wracając z pracy zawsze otrzymuje dokładne wytyczne - co ma kupić - do moich przepisów (ja wracając ze spaceru z dziećmi połowy zapominam). Wchodzi do domu i ja z góry wiem, że muszę spytać o najważniejszy składnik:
- Masz zielony groszek?
Wtedy Kacper recytuje Słonia Trąbalskiego (ostatnio u nas numer 3 na liście przebojów, po Lokomotywie i Rzepce):
- "Dobrze wiedziałem lecz zapomniałem!"
Wtedy chrapliwym głosem wypowiadam słynną groźbę Vadera:
Na co mój dobry mąż z nieudawanym żalem przeprasza. Ale ja muszę zachować twarz pokerową, by podkreślić jak poważnym zaniedbaniem było niekupienie groszku:

Sytuacja 2:
Tylko ja obcinam dzieciom paznokcie, dozuję lekarstwa, zapodaję czopki, przytrzymuję podczas szczepienia, itp - jestem od wszystkich najgorszych i nieprzyjemnych czynności. Czasem mam dość, więc złośliwie mówię:
- Kochanie wolisz zrobić obiad, czy obciąć Wojtusiowi paznokcie?
no to on z miną wyrażającą wyłącznie honor bierze małego na ręce i się oddala.
- Jak mam to zrobić, kiedy on się tak wierzga? - słyszę z pokoju.
Tym razem ja to Obi Wan Kenobi:
Słyszę chichot. A po chwili zaklęcie unieruchamiające z Harry'ego Pottera, czyli:
- Drętwota!!!

Inne zaklęcie - przywołujące - "Accio!" wypowiadamy, gdy oboje położymy się na kanapie i nagle zorientujemy się, że pilot od telewizora leży na parapecie!

Sytuacja 3
Absolutnym hitem jest u nas piosenka "Time to say goodbye", czyli chyba Andrea Bocelli - nadaje się na całą gamę okazji - od wylewania dziecięcych siuśków do kibelka, wyjaśnienie naszemu psu, że zostaje w domu a my gdzieś wychodzimy, a zwlaszcza rozstanie z Kacpra ukochaną, ale na maksa ściachaną koszulą - gdy muszę mu wyperswadować odroczenie przeznaczenia jej na szmaty jeszcze o kilka tygodni - zawsze sięgam po Bocelli'ego - to niezawodne! :))) Za to, gdy Kacper się zacznie mieszać w moje gotowanie i ja z przerażeniem krzyknę "Nie dodawaj jeszcze śmietany!" to on rozbrajająco nuci refren piosenki Timbalanda "It's too late"... no i nie mogę się rozzłościć.

Właściwie nie sposób podać tu wszystkich przykładów, niestety ci, którzy nie znają Wojen ani Harry'ego - nie zrozumieją żadnego z naszych żartów. Chyba każdy ma w swoim domu jakieś ustalone kody porozumiewania - u mnie jest kinowo-muzycznie i powiem Wam, że bez tych rytuałów już dawno byśmy zwariowali... A tak, przynajmniej dajemy upust naszym kiełkującym zdolnościom aktorsko-wokalnym...


Wczoraj mój mąż uraczył mnie wspaniałym śniadaniem - kilka dni miałam takich kiepskich, kiedy Wojtas był chory, że tata stanął przy garach. Podaję Wam (za przyzwoleniem autora) przepis na najdoskonalszy śniadaniowy omlet Głowackiego:

PUSZYSTY OMLET Z SEREM, OLIWKAMI I SUSZONYMI POMIDORAMI

... posypany posiekaną dymką, jak nie omieszkał dodać Kacper.
Dla naszej trójki (ja, Kacper i Mela):
  • 8 jajek
  • 4 plastry sera Gouda
  • kilkanaście posiekanych czarnych oliwek
  • kilka posiekanych suszonych pomidorów w oleju
  • sól
  • pieprz
  • masło z łyżeczką oliwy
  • pęczek dymki
Kacper precyzyjnie oddziela żółtka od białek, a białka ubić na umiarkowanie sztywną pianę. Potem łączy obie masy i przyprawia solą i pieprzem. Na dużej patelni rozgrzewa masło z odrobiną oliwy po czym wlewa masę. Posypuje posiekanymi oliwkami i pomidorami. Kiedy się mocno zetnie można spróbować obrócić omlet - co w przypadku tego ciężkiego i nadzianego dodatkami - nie zawsze się udaje. W większości przypadków Kacper kładzie na jeszcze nie ścięty wierzch kilka plasterków sera, po czym składa omlet na pół i dopiero wtedy obraca i jeszcze smaży z każdej strony około minutę. Potem dzielimy go na części, rozkładamy na talerze i polewamy obficie pikantnym ketchupem i posypujemy posiekaną dymką. Tak rozpoczęty dzień musi być wspaniały!










Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...