środa, 30 marca 2011

mój brat PITT

Mój kochany i utalentowany brat cioteczny studiuje reżyserię. Sam ten fakt nie jest jeszcze czymś wyjątkowo niezwykłym, ale gdy dodam, że obecnie ma zajęcia w Universal Studios w Californi...? Całkiem fantastyczne, ciekawe i niesamowite. Co jakiś czas zdzwaniamy się przez Skype, przy czym jest to szalenie trudne, bo 9 godzin różnicy, ale jakoś dajemy radę. Podczas ostatniej rozmowy opowiedział o swoich zajęciach i projektach, a  także o tym fascynującym miejscu, w którym kręci się największe światowe produkcje.
- Gocha, wiesz kogo tutaj widziałem?!
- Tylko nie mów zgadnij! TAM mogłeś widzieć każdego...
- No ale zgadnij. W tej lasce kochałem się pół podstawówki i całe liceum.
- No ok, spróbuję... Salma Hayek?
- NIEEE!!! Angelinę Jolie!!!!!
- Tę podstarzałą mamuśkę? :)
- Jak śmiesz! Wyglądała zajebiście!!! Ale przeszkolono nas, że nie możemy podchodzić, zaczepiać ani zagadywać aktorów w miejscu ich i naszej pracy... Wiesz, bez wiochy.

No tak, bez wiochy... czemu mi przyszło do głowy, że Angelina to podstarzała mamuśka? Sprawdziłam właśnie w wikipedii, że ma dopiero 36 lat, a myślałam, że ze 41... Rozumowanie jest bardzo proste. Młodzi chłopcy wykazują tendencję do podziwiania i podkochiwania się w aktorkach i modelkach znacznie od nich starszych (mówię tu o nastoletnich chłopcach). Wraz z wiekiem tendencja się powoli zmienia - gdy moi koledzy, bracia, znajomi dorośli - "przerzucili się" na adorowanie młodszych :) Paris Hilton i te klimaty. Nie przyszło mi do głowy, że mój 28 letni brat jeszcze będzie się interesował Angeliną bardziej niż Miley Cyrus lub chociażby nieco starszą Megan Fox :) za to Salma... cóż to był mój błąd, okazuje się, że ma już 45... ale jako Carolina w "Desperado" to była dopiero laska!!!

Pozostaje jeszcze kwestia "mamuśki". Z obserwacji mojego szwagra i najmłodszego brata ciotecznego, wiem - że dla młodych mężczyzn kobieta, która jest mamą - nawet jeśli jest bardzo młoda - traci wiele na atrakcyjności :))))) Jak widać - Angelina nie!!!

Ja przekonuję się o tym na własnej skórze: koło mojego domu realizowana jest spora inwestycja budowlana, przy której pracuje wielu, wielu robotników. By przedostać się na moją trasę spacerową muszę zawsze przejść obok tej budowy i wysłuchać wielu gwizdów i zaczepek. Raz się uśmiałam, bo sympatycznym zaczepkom i zagadywaniom nie było końca, aż zirytowana Mela zawołała "Mamo".
- Mamo?! Jak to?!
- Mamo? - powtarzali z niedowierzaniem.
- To pani jest mamą?
- A nie nianią?! - to już z nutką rozczarowania w głosie.

Przez następne dni miałam spokój - mamuśki się nie zaczepia i koniec. Ach, jak ta niania musi działać na wyobraźnię...

Jeśli mowa o wyobraźni, to dziś pokażę tak smakowity przepis, że tylko bujna wyobraźnia i marzenia o rychłym przyszyowaniu tego smakołyku uchronią was od jakichś gwałtownych zaburzeń poziomu cukru w organizmie!!! Podawałam już kiedyś przepis na brownie według Giorgio Armaniego - tym razem piekłam małe porcje jako ciasteczka - babeczki, a po upieczeniu jeszcze nadziewałam kremem kasztanowym! Na wierzch już tylko lekka chmurka bitej śietany - bez cukru. Absolutna doskonalość...

CIASTKA CZEKOLADOWE Z KREMEM KASZTANOWYM
  • 2,5 tabliczki czekolady
  • 120g masła
  • 5 jajek
  • 50g cukru
  • szczypta soli
  • 80-100g mąki (zależy czy lubicie bardzo płynne czy nieco bardziej zestalone wnętrze babeczki...)
  • kilka łyżek masy kasztanowej
  • opakowanie śmietanki kremówki
Czekoladę i masło rozpuściłam, dodałam cukier, mąkę i jajka, sól, mocno wymieszałam i nakładałam do foremek na muffinki. Piekarnik był nagrzany do 200C i wstawiłam blachę na 5 minut - nie więcej, bo ciasto ma być prawie całkowicie płynne w środku, tak by po przekrojeniu się wylewało :) Gdy babeczki ostygły - do ich wnętrza nakładałam masę kasztanową przy użyciu rękawa cukierniczego (kupiłam za kilka zł w Ikei). Można też łyżeczką, bo i tak wierzch będzie przykryty bitą śmietaną. A oto efekt końcowy...








poniedziałek, 28 marca 2011

WĄSY I CYGARA

W piątkowy wieczór tankowaliśmy samochód. Poszłam zapłacić i przy kasie spotkałam całkiem rozbawioną grupę chyba taksówkarzy, którzy w swoim żywiole podrywali kasjerkę. Ze strzępów rozmów skumałam, że rozmawiają o Adamie Małyszu. Nagle mnie zauważyli - a muszę wyjaśnić, że o to nie było trudno: wystroiłam się, bo szliśmy do przyjaciół bez dzieci! Obcasy noszę tak rzadko, że w tych kilkunastocentymetrowych słupkach ledwo dobiłam do kasy, stukając niemiłosiernie, czym zwróciłam na siebie uwagę :) zdążyłam już zapomnieć jakie to uczucie, gdy grupka mężczyzn "lustruje" mnie od dołu do góry - bo taka jest zazwyczaj kolejność, chyba, że wyjątkowo wydatny inny atut przykuwa uwagę jako pierwszy :)))

- A Pani? - usłyszałam zawadiackie pytanie, bez wątpienia skierowane do mnie?
- Tak? - Spytałam niepewnie.

Gdy się mieszka w centrum Warszawy, tuż koło stołecznego "pigalaka" - mimo bardzo stonowanego i grzecznego ubioru można się nie raz narazić na bardzo żenujące i niemoralne propozycje - warto widzieć jak wyjść z nich z twarzą. W takich sytuacjach trzeba być bardzo wyczulonym! Na wyjątkowo tanie docinki i niesmaczne dowcipy - wogóle nie zareagować. W żadnym wypadku nie zawstydzać się i nie chichotać, bo to jeszcze bardziej nakręca. Ale w niektórych przypadkach należy z mocno dozowaną sympatią uprzejmie odpowiedzieć na kilka pytań.

- Czy będzie pani płakała w sobotę?
To właśnie ten przypadek. Żadnych wulgaryzmów, żadnych sprośności - niby kulturalne "zagadanie".

- Nie mogę z panami rozmawiać. Po prostu nie mogę. - uwielbiam swoje aktorskie popisy! :)
- A to dlaczego? - jeszcze nie wiedzieli o co chodzi i na moment zyskałam przewagę w tej dyskusji :)
- U żadnego z panów nie widzę wąsów dla Adama. Jak mniemam są panowie kibicami, czy tak? (skinienie). No więc gdzie wąsy? - i sympatyczny uśmiech. Zyskałam cenne kilkadziesiąt sekund, kiedy to mogłam w spokoju zapłacić za paliwo i wino. Moi rozmówcy w międzyczasie naradzili się między sobą, coś o wąsach, a na koniec dorzucili:
- A na wino nas zaprosić?
- No ale tak bez wąsów...? - i szybko czmychnęłam do samochodu.

Wąsów dla Adama nie zapuściłam ani nie dokleiłam, ale były łzy wzruszenia - ciężki ze mnie przypadek... totalnie nie ogarniam piłki nożnej ani żadnej innej dziedziny sportu, ale kiedy w jakimś patriotyckim zrywie dam się namówić znajomym na wspólne oglądanie meczu, zawsze bardzo to przeżywam.
- To nasi... - łkam.
- Jesteś kuku? - upewnia się mój mąż :)

Wąsy i zainteresowanie sportem to atrybuty męskości, więc dorzucam dziś przepis na cygara :)

CYGARA Z MIELONEJ CIELĘCINY W SOSIE TERIYAKI
  • 0,5kg mielonej cielęciny, wołowiny lub wieprzowo-wołowego
  • 1 ząbek czosnku
  • pół cebuli
  • 2 łyżki sosu teriyaki
  • 1 łyżka sosu sojowego
  • 1 jajko
  • sól, pieprz
  • 2 łyżki mąki
  • trochę posiekanych listków kolendry
Wszystkie wymienione składniki mieszam w misce (czosnek i cebulka drobniutko posiekane), ewentualnie dosypuję jeszcze trochę mąki - jeśli farsz jest zbyt kleisty. Formuję "cygara" - takie mięsne wałeczki. Delikatnie smaruję je odrobinką oliwy i wrzucam na patelnię grillową - opiekam z każdej strony pilnując, by powstał kraciasty wzór od żeberek patelni. Cygara mięsne podaję z trzema sosami: oszukanym barbecue (mieszam pikantny ketchup z odrobiną worcestera), teriyake i słodkim chili z butelki. Jemy koniecznie palcami!










piątek, 25 marca 2011

SAMOSA

Rozglądam się za pracą. Po raz kolejny w życiu muszę zadać sobie ważne pytanie, a następnie dokładnie na nie odpowiedzieć. Uwaga: co chcę robić? lub czym mogę się zajmować?

Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Przyjmijmy takie założenie, że coś, co potrafię i mogę chętnie robić - nie jest przez nikogo pożądane... Wtedy, przy takim założeniu, trzeba moje pytanie zdefiniować w nieco inny sposób - czy jestem w stanie poświęcić coś, co lubię i chcę robić, po to, by robić coś innego, ale za to zarabiać pieniądze.

Gdy uporam się z tymi zagadnieniami dam znać. A teraz muszę zająć się nieco bardziej przybliżonymi w czasie problemami, jak np. ten, że z powodu mega warstwy kurzu na liściach - moje domowe rośliny utraciły zdolność przeprowadzenia fotosyntezy. Muszę temu zaradzić. Muszę się wreszcie zebrać i wygarnąć tonę zabawek zalegających od tygodni pod kanapą i łożkami. Muszę poukładać ubrania do szafy, bo tymczasowo (czyli przez całą wieczność) piętrzą się na krześle i suszaku. Wynieść saneczki do piwnicy. Poustawiać książki na regale. Powyrzucać pełno rupieci, które latami gromadziłam w niewiadomym celu. To taki wczesnowiosenny rytuał - wypełnić te wszystkie obowiązki. Blog jest tu bardzo pomocny, bo jak już napisałam o tym co muszę zrobić, to prawie tak, jakbym to rzeczywiście zrobiła :))))

SAMOSY WEGETARIAŃSKIE

Pierwszy raz spróbowałam tej przystawki w warszawskiej Mandali. Ciasto z mąki z ciecierzycy i ziemniaczano-groszkowy farsz. To samosa warzywna. Przekopując się przez liczne przepisy przekonałam się, że wariantów są setki - wybrałam połączenie kilku wariantów, a w większości zastosowałam się do wskazówek książeczki kucharskiej "W 80 dan dookola świata" dołączonej do kuchenki Mastercook Wrozamet SA (a takiej kuchenki nie posiadam!!!), która nie wiem skąd znalazła się na moim regale :) Przepisy są autorstwa Marka Łebkowskiego.

ciasto
  • 0,5kg mąki z ciecierzycy
  • 25g sklarowanego masła (użyłam zwykłego - nie mam czasu klarować)
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
nadzienie
  • paczka mrożonego groszku
  • tradycyjnej wielkości puszka kukurydzy
  • 0,75kg ziemniaków
  • kilka ząbków czosnku
  • duża cebula
  • 1 łyżka garam masala
  • łyżeczka ziaren kolendry
  • łyżeczka ziaren kopru
  • łyżeczka pieprzu
  • sól
  • odrobina cynamonu
Jogurt miętowo-kolendrowy
  • opakowanie gęstego jogurty
  • garść liści kolendry
  • garść liści mięty
  • pół ząbka czosnku
  • sól
  • pieprz
  • posiekana papryczka chili
Groszek i ziemniaki ugotowalam w osolonej wodzie. Ziemniaki po odcedzeniu przecisnęłam przez praskę, dodałam ugotowany groszek, odsączoną kukurydzę i wszystkie przyprawy (rozgniecione w moździerzu). Cebulkę z czosnkiem zeszkliłam na patelni i również dodałam do farszu.
Mąkę z ciecierzycy wsypalam do miski, wymieszałam z proszkiem i solą. Dodałam gęsty jogurt grecki i wyrobiłam ciasto. To ciasto jest bardzo gęste i ciężkie. Podzieliłam ciasto na kilka dużych kul, każdą wałkowałam na grubość ok. 0,5cm. Placki dzieliłam na dwa półkola, na każdym półkolu kladłam łyżkę farszu i zawijałam "na zakładkę" - jak kimono, aby powstal trójkąt. Brzegi luźno zgniatalam - w przypadku takich pierożków nie ma obawy, że farsz wyleci - te ziemniaki są tak zbitą masą, że nie wydostaną się na zewnątrz. Gotowe trójkąty smażyłam na rozgrzanym głębokim oleju przez kilka minut - tak, aby ciasto było złociste i chrupiące.
Jogurt przełożyłam do miseczki, starłam czosnek, posiekałam listki mięty i kolendry i wymieszałam z solą, pieprzem i posiekanym chili.

Gotowe!









środa, 23 marca 2011

KOKOSOWE RISOTTO Z WANILIĄ. [*] Wspomnienie o Liz [*]

Elizabeth Taylor była najpiękniejszą Kleopatrą i najbardziej zmysłową kotką na gorącym blaszanym dachu. Świetną aktorką, piękną kobietą i działaczką charytatywną.

Była matką czworga dzieci i została aż dziewięciokrotnie babcią (pierwszy raz w wieku zaledwie 39 lat!)

Allposters.com

Totalny chaos życia prywatnego - to chyba dość szybko stało się głównym tematem zainteresowania mediów. Nie ma sensu pisać o tym co mniej chlubne, mniej udane od jej wspaniałych i nagradzanych ról filmowych. Ja zawsze będę podziwiać Liz jako jedną z takich kobiet - jakich już nie ma. Bo pięknych kobiet jest bardzo dużo. Ale aktorki z okresu Hollywood Golden Age - były piękne w sposób, który dziś nazwałabym szlachetnym i dystyngowanym. Jak Elizabeth, niezwykle oryginalna uroda i posągowa piękność. Elizabeth była też znana ze względu na kolekcję wspaniałych diamentów - które tak niesamowicie podkreślają urodę kobiet.

Filmy z Liz to w moich wspomnieniach pierwsze anteny satelitarne i kanał, na którym był Cartoon Network w dzień a TCM wieczorem. Kiedy nocowałam u moich Dziadków, zawsze babcia przychodziła, gdy kończyły się kreskówki, ale ja mogłam jeszcze razem z nią obejrzeć jeszcze film na TCM. Wtedy "zaliczyłam" znaczną część klasyki starego kina amerykanskiego - gdzie Liz była perełką :)

Dobrze napisane wspomnienie o Elizabeth Taylor - z agencji AP - kliknij tutaj.

Dziś zrobiło mi się trochę żal. Po prostu szkoda. 79 lat to nie jest dużo w dzisiejszych czasach.

[*][*][*]

Moja córeczka uwielbia smakołyki. Nie uchronię jej przed "kupnymi" słodyczami, nie przejmuję się tym, że podjada żelki, rodzynki w czekoladzie i jakieś chrupki. Po prostu tak często jak się da - podsuwam zdrowe alternatywy. Ten deser może być w wersji dla zupełnych maluchów (tylko mleko kokosowe z ryżem), w wersji dla dzieci, które mogą pić mleko krowie lub słodką śmietankę, a nawet w wersji dla dorosłych - o tym poniżej.

WANILIOWO-KOKOSOWE RISOTTO
  • puszka mleka kokosowego
  • ziarenka z połowy laski wanilii
  • 2-3 łyżki cukru
  • kilka łyżek mleka lub słodkiej śmietanki 18% (opcjonalnie)*
  • pół szklanki ryżu do risotto
  • szklanka wody
Laskę wanilii przekroiłam na pół i z jednej połówki wydrążyłam nasionka. Drugą połówkę schowałam, muszę jednak o niej pamiętać i zużyć w ciągu tygodnia. Jeśli nie macie pomysłu co zrobić - można ją przechować w słoiku ze zwykłym cukrem- otrzymacie wspaniały, naturalnie aromatyzowany cukier waniliowy. Mleko kokosowe podgrzałam w garnku, dodałam ziarenka wanilii i wymieszałam, dodalam na początku jedną łyżkę cukru. Powoli podgrzewałam mieszając, wsypałam ryż i co jakiś czas mieszałam, aż ryż wchłonął sporo płynu. Wtedy dodawałam powoli wodę i trochę śmietanki plus łyżkę mleka, po trochu. Całość gotuje się ok. 20 minut, trzeba co jakiś czas mieszać, podgrzewać powoli, co jakiś czas dolewać wodę - ale danie ma być gęste i kleiste. Gdy ryż będzie już bardzo miękki - spróbujcie, czy trzeba jeszcze posłodzić. Moim zdaniem 2 łyżki cukru zupełnie wystarczą. Bardzo smaczna i pożywna przekąska :) Jeśli macie ochotę wypróbować bardzo oryginalne i smaczne cytrynowe risotto z selerem naciowym i szalotkami - kliknijcie tutaj.

W wersji dla dorosłych - zamierzam namoczyć trawę cytrynową w mleku kokosowym i odrobinę podgrzać - żeby deser nabrał aromatu trawy - zamiast wanilii.











wtorek, 22 marca 2011

Czuję miętę!!!

Wraz z pierwszym Dniem Wiosny nadszedł czas na bolesne uświadomienie sobie faktu, że żadna dieta nie zastąpi ćwiczeń fizycznych! Odkąd sięgam pamięcią wstecz - nie paliłam się specjalnie do jakiegoś "nadprogramowego" wysiłku... Spacery tak, ale bieganie - raczej nie. Rekreacyjna jazda na rowerze - owszem, ale regularny fitness - tak, chodziłam z koleżankami lub siostrą dla towarzystwa , ale raczej zmuszałam się - żeby mieć poczucie, że robię coś korzystnego dla mojego organizmu. Tymczasem nadchodzi wiosna i nieuchronnie zbliża się lato! Coś trzeba ze sobą zrobić. Wszystkie inicjatywy dotyczące odchudzania i ogarniania związanych z tym spraw podejmujemy z Kacprem wspólnie, tak też i tym razem będzie. Pamiętam, że kiedyś Kacper wrócił podekscytowany z pracy i pokazał mi jakąś wydrukowaną kartkę... To był opis ćwiczeń - tak zwanej "Szóstki Weidera". Pierwsze skojarzenie z Vaderem - Gwiezdne Wojny. Ale okazuje się, że to nie Vader! Weider to jakiś (podobno) słynny trener Arnolda Schwarzeneggera! Generalnie takie zestawienie nazwisk wspólnie ćwiczącej dwójki - obłędne! Koniecznie wygooglajcie szóstkę Vadera - będziecie w szoku jaka to masakra! Ja dodam tylko, że nie pamiętam, na którym dniu "zatrzymał się" mój mąż, ale i tak go podziwiam za te kilka lub kilkanaście dni (i tak ze sporymi ograniczeniami i "upgrade'ami).

Śmiejemy się z tych ćwiczeń, bo do wszystkiego trzeba podchodzić z dystansem - żeby nie zwariować. Ostatnio żartowaliśmy z przyjaciółmi, że nasza ulubiona gra wstępna, to "Policz moje fałdki" :)

- Gdybyś miała taki blady, płaski i ohydnie umięśniony brzuch, jak Madonna, chyba bym cię nie kochał - tak mówił mój mąż. - A tak, przynajmniej jest co pogładzić :)
- Jeszcze uważaj, żebyś nie musiał odwoływać swoich słów!

Ale to tylko takie pogróżki :) pewnie swoim zwyczajem z ogromnym zapałem wymyślimy jakieś intensywne ćwiczenia, a zapał okaże się słomiany, a ćwiczenia znacznie mniej intensywne - ale i tak jakoś do lata się ogarniemy! Już tak było wcześniej. Wiele razy :)

Dziś polecam zupkę, którą niedawno jadłam u koleżanki. Jest to jedna z tych błyskawicznych, nie do wiary jak prostych, pysznych zup, a od siebie dodałam wspaniały, wiosenny dodatek - pęczek świeżej mięty:

KREM Z ZIELONEGO GROSZKU Z MIĘTĄ
  • 1 średnia cebula
  • 3 ząbki czosnku
  • paczka mrożonego groszku
  • kilka szklanek wody
  • naturalny bulion w proszku bez konserwantów i glutaminianu sodu
  • sól, pieprz
  • odrobina oliwy i łyżeczka masła
  • pęczek świeżej mięty
  • opakowanie serka śmietankowego (Philadelphia, Turek, Piątnica)
Cebulkę pokroiłam byle jak, to samo z czosnkiem - nie trzeba się starać, bo pod koniec wszystko i tak trafia do blendera. Zeszkliłam na oliwie z odrobiną masła, dodałam groszek, zalałam wodą, dosypałam bulion - gotowałam do miękkości. Gdy zupka była ugotowana przelałam ją do dzbanka koktajlowego (czyli blendera właśnie), dodałam paczkę serka i garść listków mięty, wszystko zmiksowałam na gładki krem. Potem jeszcze posypałam świeżą miętą do dekoracji - wspaniałe danie, idealne by uczcić początek wiosny!


Mój wczesnowiosenny ogródek - na razie na parapecie kuchennym. Mieta, bazylia, kolendra, tymianek i rozmaryn - absolutne minimum! :)



P.S. Agnieszka! Dzięki za ten świetny i przepyszny, a do tego błyskawiczny przepis!!! :)
Przepis dodałam do akcji "Ekspresowo w kuchni" na Durszlaku - kliknij, by sprawdzić o co chodzi (link dla zalogowanych na Durszlaku).

piątek, 18 marca 2011

ZDRADA, MAKRELA i POŻAR

Spotkała mnie ogromna frajda udzielenia wywiadu o moim blogu - zapraszam do lektury!

Od wielu miesięcy używam w żartobliwym znaczeniu słowa "zdrada". To nieznaczne nadużycie, bo przecież zdrada prawie zawsze oznacza haniebny czyn i czyjąś krzywdę. Cóż - moja zdrada opiera się na nie dotrzymywaniu wierności... Nigelli Lawson i Jamiemu Oliverowi :) nie popełniam karygodnego czynu, nikomu nie dzieje się krzywda - po prostu muszę przez jakiś czas odpocząć od tych dwojga herosów kulinarnych, którzy przez ostatnie lata inspirowali mnie przy prawie każdym mój posiłku podanym do stołu.

To ogromne, niezdrowe przywiązanie uświadomiłam sobie, gdy w ubiegły piątek otrzymałam propozycję wywiadu na temat mojego bloga do serii "Blog ze smakiem" w portalu we-dwoje.pl. Ogromnie "napalona" natychmiast przyjęłam propozycję i dostałam listę pytań do wywiadu, m.in. o kulinarne guru. Pierwszy impuls to oczywiście Nigella i Jamie, ale dlaczego? Przejrzałam odpowiedzi autorek innych  blogów i zrozumiałam: jeszcze kilka lat temu, kiedy w Polsce nie można było w "normalnym" sklepie kupić barwników spożywczych, trawy cytrynowej lub sproszkowanego mango, to właśnie te zagraniczne, kulinarnie i artystycznie doskonałe programy wydobywały z moich ust jedno wielkie "WOW!!!". Nie ujmując nic Nigelli ani Jamiemu - wszystko co gotowali było po prostu tak nowe, oryginalne i niesamowite, że nic dziwnego, że to właśnie ich chciałam naśladować. Dodatkowo niewymuszony luz, z jakim Nigella prezentowała się na wizji, rozlewała dressing po blacie, brudziła mnóstwo garnków no i to osławione oblizywanie palców - trudno o lepszy wzór. Rzeczywiście co jakiś czas "odgrzebuję" któreś danie Jamiego lub Nigelli, którym się zachwycam, zawsze będę im wierna jeśli chodzi o te ukochane przepisy, które już "zapuściły korzenie" w mojej kuchni i doczekały się wielu modyfiakacji i wariantów. Jednak ostatnio, rzeczywiście, gdy szukam jakiegoś nowego pomysłu - nie zaglądam już do książek moich "kuchennych bohaterów"... szukam na innych blogach, przekopuję niezliczone strony internetowe i wychodzę z założenia, że boska Nigella i poczciwy Jamie odchodzą do klasyki, nie są już powiewem świeżego i nowego... To dotkliwa i bolesna zdrada, ale nic na to nie poradzę! Czas, by uczeń odciął pępowinę i sam podążył własną kulinarną ścieżką, szukając nowych wrażeń i inspiracji, cały czas jednak pamiętając o tym - pod szyldem którego mistrza został wyszkolony.

Na 300% jeszcze nie raz zamieszczę tu ich przepisy, będę cytować ich fantastycznie trafne wypowiedzi, ale dziś po prostu wyjaśniam - dlaczego w wywiadzie o moim blogu nie ma słowa o kulinarnych guru... :)

Dziś bajerancki przepis na rybkę, który z całą pewnością był inspirowany Jamiem Oliverem, ale zupełnie nieświadomie! Teraz widzicie, czemu muszę "odciąć" pępowinę, bo kiedy tylko spojrzałam na zdjęcia mojej makreli z ponacinaną skórą i powpychanym w nacięcia rozmarynem - od razu przypomniał mi się odcinek, w którym Jamie piekł łososia na plaży :)))

MAKRELA PIECZONA W PAPILOTACH Z MASEŁKIEM ZIOŁOWYM I SOSEM Z PIECZONEGO CZOSNKU
  • 2 szt. makreli w całości (patroszonej i oskrobanej)
  • 50g masła
  • kilka łodyżek świeżego rozmarynu
  • kilka łodyżek świeżego tymianku
  • łyżeczka suszonego majeranku
  • łyżeczka suszonej natki pietruszki
  • łyżeczka suszonej bazylii
  • odrobina oliwy
  • 1kg ziemniaków
  • sól, pieprz
  • pół główki czosnku
Nie ma dla mnie bardziej przygnębiającego widoku niż martwa rybka - ehh, trzeba jak najszybciej się nią zająć. Do miękkiego masła dodałam suszone i świeże (posiekane zioła), sól i pieprz i dokładnie wymieszałam. Rybę ponacinałam skośnie na bokach z obu stron i w każde nacięcie oraz do wnętrza ryby nałożyłam porcję masełka ziołowego. Resztką masła posmarowałam rybę jeszcze z wierzchu i posypałam solą, dodatkowo włożyłam kawałki świeżego rozmarynu i tymianku w nacięcia boczne. Przygotowałam "papiloty": warstwę folii i pergaminu, na wierzchu ułożyłam rybę i zawinęłam szczelnie. Piekłam ok 20 minut w bardzo nagrzanym piekarniku. Następnie chciałam przez 10 minut zrumienić skórkę ryby, niestety źle podwinęłam pergamin i od gorącego piekarnika zajął się ogniem. Przerażona zawołałam Kacpra, a gdy przyszedł - zamiast mu pomóc - chwyciłam aparat i uwieczniłam dowody mojego straszliwego braku pomyślunku :)))

Czosnek w łupinach upiekłam przez ok. pół godziny w folii, wrzucony gdzieś albo z rybą albo z ziemniakami. Gdy był już mięciutki i słodki - wymieszałam go z oliwą, solą i pieprzem, do konsystencji gęstego sosu.

Ziemniaki piekły się pokrojone w plasterki, z solą i pieprzem. Gdy wszystko było gotowe - trafiło na mój ulubiony "rybny talerz". Smacznego!
















czwartek, 17 marca 2011

BEZ BOCZKU(W)


Oszukiwanie się jest wpisane w kobiecą naturę tak samo jak ... uwodzenie, brak orientacji w przestrzeni i większa odporność na ból.

Mogę wymieniać w nieskończoność całą listę złudzeń, wizji i postanowień, gdzie wszystko sprowadza się do jednego: brak czegokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Złudzenia są nieprawdziwe. Najwięcej dotyczy diety, sprzątania i nauki: w przyszłym roku zmobilizuję się i skończę drugie studia. Dziś ostatni raz zrobię muffinki/kupię chleb - od jutra dieta. Od poniedziałku będę na bieżąco uwijać się z prasowaniem i regularnie podlewać kwiaty. Takie przykłady każdy zna.

Gdy jednak ogromną siłą woli zmusimy się do przejścia na dietę - jest jeszcze gorzej. Zastąpię śmietanę jogurtem - będzie dietetycznie (a jak odkryłam ile jogurt grecki ma kalorii - mało nie spadłam z krzesła.

Zamiast cukrem - posłodzę miodem!

Chlebek razowy - zdrowszy od białej buły.

I tak w kółko. Jak zjem tego naleśniczka - jutro więcej poćwiczę. Dziś zjem lepszą kolację, a jutro się trochę przegłodzę - bilans się wyrówna.

Straszne jest takie oszukiwanie się. Dla mnie istnieją pozytywne wzorce, np. mój tata, który mówił mi wiele razy: jak coś postanowisz, to nie łudź się, że zaczniesz od poniedziałku. Odchudzanie zawsze zaczynałem od teraz - od tego gryza kanapki - nie kończyłem jej tylko wyrzucałem przez okno dla ptaków. Rzeczywiście na mnie to podziałało w przypadku rzucania palenia (tak! kiedyś byłam nałogowcem!). Jednak w kwestii jedzenia...

CUDOWNIE KOJĄCEGO, SMAKOWITEGO, AROMATYCZNEGO I POCIESZAJĄCEGO JEDZONKA... jestem MEGA NAŁOGOWCEM!!!

W ramach planu "Bez Boczków" - odchudziłam kilka moich ulubionych potraw:

Sałatka Cezara - w zeszłym tygodniu ze zmniejszoną ilością oliwy i grzanek - obecnie zupełnie bez grzanek i z dosłownie kropelką oliwy.



Makaron z groszkiem i miętą - to główny posiłek wpisany w akcję "Bez Boczków" i występuje tu Bez Boczku :) - boczek zastąpiłam najchudszą i najdelikatniejszą szyneczką, śmietanę - łyżką jogurtu greckiego. Suszona mięta wyleciała, za to jest świeża. Groszek konserwowy zastąpiłam mrożonym.



No i deserek - czyli coś bez czego trudno się obejść... Jogurt grecki z kropelką miodu i precyzyjnie, estetycznie poukładanymi plasterkami truskawek w szklanej miseczce + listek świeżej mięty - bo wiem, że widok takiego deserku krzepi!

U mnie to nie musi trwać długo - zawsze nieźle mi wychodziło kilkanaście dni rzeczywiście nieco bardziej restrykcyjnej diety, żeby obkurczył się żołądek, a potem powrót do w miarę normalnego odżywiania się - po prostu ja+mój mąż to okropne łasuchy i zjadamy jakieś podwójne lub potrójne porcje - to dlatego nie mogę schudnąć! Ten jeden problem muszę "załatwić" i cieszyć się wszystkimi rodzajami dań bez ograniczeń, jedynie zmniejszając szybkość i pojemność pochłaniania :)))))

Po tym weekendzie zrobię znowu muffinki, dziś "odkurzę" po latach przepis na hinduskie samosy wegetariańskie, mam też w planach naleśniki z kremem kasztanowym i rybę pakora :))) to wszystko już wkrótce - zapraszam!!!

DIETETYCZNY DESER Z TRUSKAWEK
  • kilka truskawek
  • pół opakowania jogurtu naturalnego (gęsty)
  • pół łyżeczki miodu
  • listek mięty do przybrania
Truskawki pokroiłam w cieniutkie plasterki i wyłożyłam nimi szklaną miseczkę. Jogurt wymieszałam z miodem i delikatnie przełożyłam na wierzch "bazy" z truskawek. Ozdobiłam listkiem mięty - gotowe!






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...