piątek, 29 października 2010

"To łóżko nie jest przeznaczone dla klocka"...

... czyli o tym jak uroczy potrafi być mój mąż :)

We wtorek byłam z Melą na basenie - mogę dodać całą listę krępujących sytuacji, które mnie zaskoczyły, a które mogłyby wzbogacić post "Koszmarki przeszłości".
Wybrałam sobie pływalnię z dobrym dojazdem metrem, bo w Warszawie i tak przez cały dzień i noc nie ma gdzie parkować. Wybrałam sobie taką godzinę, by wszystkie osoby, które mogłabym potencjalnie spotkać - były w pracy. No bo przecież nie ma nic gorszego, niż spotkać jakąś laskę w chwili, gdy w opiętym do granic wytrzymałości kostiumie przemierzam tą strasznie długą odległość (zawsze tak robią - chyba złośliwie, że żeby wejść do wody po drabince trzeba przeparadować przed wszystkimi dobre 20 metrów!) między przebieralnią a schodkami do basenu. Gdybym mogła - rozpędziłabym się i wskoczyła, ale niestety jestem z dzieckiem, które na dodatek bardzo, bardzo zwraca na siebie (w związku z tym na mnie też) uwagę!

Tak, zwraca uwagę. Co nie zawsze jest plusem. Akurat w chwili, gdy rozebrałam się do połowy - do przebieralni weszła pani z recepcji, nie wiem w jakim celu. Zobaczyła moją córeczkę w ślicznym kostiumiku kąpielowym w truskawki, z falbanką, a jakże, oraz w różowych klapeczkach. Ja stałam z gołym cycem - no bo nie chciałam się chwilowo bardziej obnażać, a ona zalecała się do Meli!
- Jakie ty masz śliczne klapeczki!
- No. Mam - odpowiada Mela
- A jak ty ślicznie mówisz!
- A ja mam kostumik w tuskawki. Widzisz?
- No widzę! Jaki śliczny!
No straszne dwie minuty. W końcu poszła. W niezrozumiałym poczuciu pewności, że teraz mam chwilę spokoju, rozdziałam się do rosołu, na co weszła znowu pani z recepcji, tym razem w towarzystwie instruktorki fitness! Nie jakaś druga pani z recepcji, tylko śliczna, zgrabna i wysportowana instruktorka. Akurat, gdy ja sobie stałam nagusieńka z kostiumem nałożonym na jedną nogę! Zamarłam ze zdumienia.
- Słyszałam, że tu jest jakaś śliczna truskaweczka!
- I goła, tłusta świnia - chciałam dodać, ale cudem się powstrzymałam.
Dialog opisany powyżej ( między moją córką a zachwyconą panią) powtórzył się. Błyskawicznie naciągnęłam na siebie ten kostium i dałam do zrozumienia, że wychodzimy z przebieralni.

Basen super, Mela była zachwycona, na pewno będziemy teraz chodzić regularnie. Niestety złapała trochę katar następnego dnia, a że z zatkanym nosem się ciężko śpi, powiedziałam Kacprowi, że położę się z nią na jej tapczaniku. A on na to:
- To łóżeczko nie jest przeznaczone dla klocków!
Szkoda, że na parapecie obok łóżeczka Meli nie mam schowanych awaryjnie jakichś ciężkich przedmiotów, by móc w takiej chwili trzasnąć męża w łeb - tego mojego męża, który zawsze mi powtarza, że kochanego ciałka nigdy za wiele!

Na pocieszenie następnego dnia zrobiłam ciasto marchewkowe :) uwielbiam mieć gości, nie tylko dla towarzystwa, ale bo to zawsze pretekst, żeby zrobić coś smacznego :)

Przepisów na ciasto marchewkowe jest mnóstwo, ja połączyłam kilka, więc można powiedzieć, że mam swój własny.

Ciasto marchewkowe

250g masła
2 szklanki cukru brązowego
4 jajka
2,5 szklanki mąki
1,5 szklanki tartej marchwi
3 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
1 łyżeczka cynamonu
puszka plastrów ananasa posiekanych na kawałeczki
troszkę soku z puszki od ananasów

Do jednej miski wsypałam cukier z masłem i żółtkami. Wymieszałam na gładką masę. Dodałam tartą marchew i ananasa. W drugiej misce wymieszałam sypkie składniki. Dodałam do masy. W trzeciej ubiłam pianę z białek i ostrożnie przełożyłam do masy głównej. Wszystko przelałam do tortownicy i piekłam ok. 45minut w 190stopniach. Gdy ciasto ostygło (ale ja zawsze to robię za wcześnie aj!!!) przekroiłam je na dwa placki (na pół) i wstawiłam do lodówki. Przygotowałam lukier: paczka serka philadelphia/piątnica/turek czy almette, 100g masła, cukier puder, trochę soku z cytryny - wszystko wymieszałam, powinno być gładkie, ale moje nie jest - zobaczycie na zdjęciach takie grudki :) ale smakuje tak samo dobrze. Część lukru wyłożyłam na "dolny placek ciasta, przykryłam drugim i posmarowałam pozostałym lukrem. Do lodówy na jakiś czas. Pycha. Goście byli, dostali kawałek do domu. Usłyszałam dziwaczne pytanie: ile czasu to ciasto może jeszcze stać? nie wiem, u nas nigdy nie ma szansy stać zbyt długo :) !!!







czwartek, 28 października 2010

DOŚWIADCZENIE ZAWODOWE

http://www.universalstudiosentertainment.com/meet-the-fockers/















"Poznaj moich rodziców"
Kto oglądał ten film? Zapamiętałam scenę, w której Ben Stiller przyjeżdża z Robertem DeNiro - potencjalnym teściem, do domu swoich rodziców, którzy oprowadzają gości po domu. Zaglądają do dawnego pokoju syna, a tam całe ściany jego rysunków, tabeli osiągnięć i medali. Dustin Hoffman, jako tata narzeczonego, pokazuje z dumą jeden z medali syna, za zajęcie 9-tego miejsca w biegach.
- A ile osób brało udział w biegu?
- 10!
Przedostatnie miejsce to wielki sukces!

W takim duchu chciałabym wychować moje dzieci...

Moja kariera zawodowa to wychowywanie dzieci. Wiele kobiet wychowujących cudze dzieci, nazywa to swoją pracą - są nianiami. Ja mam to szczęście, że "pracuję" przy własnych :)
To bardzo ciężki kawałek chleba... etat 24 godzinny, praca w weekendy, praktycznie brak urlopu, a jeśli - to bezpłatny :)
Ale praca jest, a to najważniejsze, bo bez pracy człowiek dziwaczeje! Wiele ambitnych pracowników, traktujących swoją pracę poważnie, nieustannie podnosi swoje kompetencje - każdy chce wzbogacić doświadczenie zawodowe! Ja też. Jak zamierzam to zrobić? Pójdę na szkolenia!

Zamierzam szkolić się, w byciu lepszym rodzicem! Chcę skorzystać z warsztatów z wychowania dzieci dla rodziców, organizowanych przez fundację Kid Protect. Już się na nie cieszę. Codziennie rozmawiam z przyjaciółkami, zastanawiamy się razem jak rozwiązać pewne problemy, zadajemy sobie mnóstwo pytań, ale nie wiemy jak na nie odpowiedzieć. Kupiłam kilka książek o wychowaniu, jednak mogę je tylko przeczytać - nie mam możliwości zadania własnych pytań. Dlatego takie warsztaty to świetny pomysł. Kiedy o nich usłyszałam uzmysłowiłam sobie jak mało wiem o dziecku, o jego psychice, rozwoju. Nie wiem jak udzielić pierwszej pomocy, jak rozpoznać i poklasyfikować pewne zachowania moich dzieci. Mam nadzieję, że wkrótce się tego dowiem, a jeśli nie, to uzyskam wskazówki -gdzie mogę się tego dowiedzieć. Zależy mi na tym by wychować samodzielne, pewne siebie osoby. Z tą pewnością siebie u dzieci jest jak z chodzeniem po linie - najważniejsza jest równowaga. Wiem, że wszystko co dobre, trzeba u dziecka podkreślać. Ale odrobina przesady wystarczy by wyhodować narcyza - to przecież też złe.

Jak tu utrzymać równowagę? Jak wychować dziewczynkę, by była świadoma swojej wartości i nie musiała grać w "słoneczko", by coś udowodnić? Jak wychować syna na gentelmana? Wiem, że same warsztaty tego nie załatwią, że otrzymam jedynie wytyczne jak pracować z dzieckiem w domu. Zachęcam wszystkich rodziców, zajrzyjcie na strony Fundacji Kid Protect, poczytajcie polecane tam lektury.  

A dziś proponuję moją wersję niezastąpionego "mieloniaka" :)

Cielęce kotleciki mielone

600g mielonej cielęciny
dwie marchwie
czerwona cebulka
ząbek czosnku
1 jajko
2 łyżki bułki tartej
oliwa (zwykła, nie z pierwszego tłoczenia)
mielona kolendra (najlepiej utłuczona własnoręcznie tuż przed dodaniem do mięsa)
sól
pieprz
bulion warzywny w proszku (bez glutaminianu sodu - do kupienia w sklepach ekologicznych, to coś jak Vegeta)

Marchew, czosnek i cebulkę kroję na drobniutkie kawałeczki (ja używam blendera, ale może być też na tarce), dodaję do mięsa, razem z jajkiem, bułką tartą i przyprawami. Mieszam dokładnie - niestety najlepiej rękoma, co nie jest najprzyjemniejsze... Potem formuję małe kotleciki i na patelnię na odrobince oliwy, parę minut z każdej strony. Gotowe! Mela je uwielbia z jogurtem greckim ! :) ale dla młodszych dzieci lepiej je ugotować na parze i oczywiście dać mniej lub wcale cebulki i czosnku - jak Mela byla malutka też tak robiłam.









środa, 27 października 2010

Czego nauczyła mnie mama???

Kiedy byłam w liceum przeczytałam gdzieś zabawny wierszyk. Brzmiał mniej więcej tak:

<<Czego nauczyła mnie mama?

Nauczyła mnie logiki:
"Dlaczego? Bo tak powiedziałam i koniec!"

Nauczyła mnie religijności:
"Lepiej się módl, by na dywanie nie został ślad"

Nauczyła mnie doceniać dobrze wykonaną robotę:
"Jeśli macie zamiar się tu pozabijać, to lepiej wyjdźcie, bo przed chwilą umyłam podłogę".>>

Czemu sobie przypomniałam ten wierszyk? Ponieważ moja córeczka jest już w takim wieku, że można rozpoznać pewne wpływy dorosłych na jej zachowanie. Gdyby dziś odwiedzili nas jacyś znajomi, mogliby śmiało stworzyć nowy wierszyk: "Czego Mela nauczyła się od rodziców?". Oto niektóre przykłady, które czasem mrożą nam (mi i Kacprowi) krew w żyłach, czasem powodują niekontrolowany wybuch śmiechu (w chwilach, gdy powinniśmy stanowczo zareagować), czasem nas niesamowicie rozczulają, a zawsze zadziwiają, bo dziecko chłonie wszystko, ale to wszystko jak gąbka!

Zachowałam oryginalne słownictwo:

Mela opanowała swobodne okazywanie emocji:
Reakcja na czyjeś trąbienie na ulicy... Kuwa no jedź! Jakiś ketyn! Skęć tutaj!!!

Wie, jak zwrócić na siebie moją uwagę:
Chodzi za mną po domu i woła (perfekcyjnie naśladując intonację Kacpra): Mycha pomóż mi! Możesz przyjść tutaj?!

Nauczyła się doceniać smakowite potrawy:
Kucze, zajebiste jest to jajo!

Umie odmówić z klasą:
Przyko mi, nie możesz tego bawić mamuniu. Nie teaz. Nie moge ci dać tego, mamuniu.

A także wie, jak osiągnąć swój cel:
mmm kocham cie mamuniu. Dasz czekoladke?

Czas na poważne zmiany w naszym domu! Och, no powiem wam, że moje dziecko jest cudowne i wspaniale się rozwija - jestem zła za te "kuwy" i "ketynów" jedynie na siebie. Najgorsze, że się uśmialiśmy do łez jak to usłyszeliśmy, bo tak ciężko jest się powstrzymać i zachować kamienną twarz, gdy odbijamy się w słowach i zachowaniach dzieci jak w lustrze :) Przecież ja mam być dla niej autorytetem, ze mnie ma czerpać wzory prawidłowych zachowań!

Żeby się pocieszyć i wypaść w waszych oczach trochę lepiej - jako matka, to dodam, że Mela wspaniale rysuje, zna kolory i kształty, zna "Lokomotywę" Tuwima i dwie inne książeczki na pamięć, śpiewa kilka piosenek, świetnie tańczy, naśladuje mnie jak myję głowę i gotuję, robię kawę, czy ścieram kurze :)))) czyli przekazałam jej coś pozytywnego :)  o tym jak naśladuje karmienie piersią pisałam już tutaj.

Jako wzorowa mama :) dziś proponuję przepis mojej mamy na warzywa zapiekane pod beszamelem.

Sos stworzony przez Louisa de Béchameil jest uważany za skomplikowany i trudny do przygotowania, ale dzięki wskazówkom mojej mamy opanowałam go szybko i jest teraz całkiem prosty.

Potrzebne będą:
łyżka mąki
łyżka masła (może potem trzeba będzie trochę dodać)
szklanka mleka
sól i pieprz (moja mama używa białego pieprzu, ja prawie zawsze czarnego)

Podstawa to rozgrzanie patelni. Jak jest bardzo gorąca to wsypuję mąkę i rozprowadzam, by cała równomiernie się podgrzała, ale nie zarumieniła! Tu trzeba uważać! Jak mąka jest gorąca to zdejmuję patelnię i wkładam masło i od razu szybko mieszam, by nie powstał "glut", ale i tak zawsze powstaje :) ale spokojnie, dobre wymieszanie go rozpuści. Prawie od razu wlewam też powoli podgrzane mleko. Po trochu, nie całość od razu. Wtedy znowu zaczynam całość podgrzewać. Sos ciągle gęstnieje, więc dolewam stopniowo mleko. Po jakimś czasie przestaje gęstnieć i przypomina gładką emulsję - wtedy jest gotowy do przyprawienia i wykorzystania.

Warzywa:
Uwielbiam kalafiora i marchewkę podzielone na kawałki. Ale równie dobrze mogą być brokuły, szparagi, fasolka szparagowa, cukinie - chodzi o jakiś ciekawy zestaw warzyw. Moje warzywa podgotowałam na parze przez kilka minut, w tym czasie rozgrzałam też piekarnik. Następnie przełożyłam warzywa do naczynia do zapiekania, posypałam troszkę solą i pieprzem, polałam sosem beszamelowym a na wierzchu ułożyłam ser żółty. Całość zapiekam ok. 20-30 minut. To wspaniałe danie! Smacznego!














poniedziałek, 25 października 2010

Równouprawnienie w jedzeniu :)

Kocham jedzenie! Po prostu uwielbiam jeść, gryźć, żuć i smakować wspaniałe potrawy :) i nie jakiś kąsek, tylko solidne porcje! Co prawie zawsze jest dla mnie powodem do zakłopotania... Razem z Kacprem dzielimy się jedzeniem prawie zawsze po połowie - chociaż on jest dwa razy większy ode mnie :) zamawiamy pizze - na pół, zupa - po równo w każdej miseczce, jajecznica - prezycyjna linia, utworzona na patelni łopatką do mieszania jajka, określa, ile położyć na każdym z talerzy. Itd, itd. Największy wstyd zaczyna się, gdy idziemy gdzieś ze znajomymi, w kilka par zamawiamy jedzenie. Oni-chłopcy sobie nie żałują, jedzą normalnie. Ale one-dziewczyny odgrywają całe scenki:
Z talerza zniknął trójkącik pizzy, więc mówią (z niesamowitą i trudną do naśladowania kokieterią):

- Kochanie, ale się najadłam, nie mogę się ruszyć!!! Dokończysz moją porcję?

Ja tylko podnoszę twarz znad talerza (z którego zniknęło już co najmniej kilka trójkątów pizzy), przerywam obmyślania nad tym co zjem na deser, i z takim pół przygłupim wyrazem twarzy kończę kęs i niespokojnie połykam. Oczywiście w tym momencie kończy się dla mnie nieskrępowana radość jedzenia w towarzystwie przyjaciół... No i co mam począć, dyskretnie odsuwam swój talerz, że niby też się tak najadłam :) i o deserze nie ma mowy!

Tylko się zastanawiam, czy one, jak Scarlett w "Przeminęło z wiatrem", obowiązkowo najadają się przed wyjściem? Czy siedzą głodne, bo nie wypada, by okazało się, że są łakomczuchami? Czy to coś złego, zjeść sobie solidną porcję? A może to taki zdrowy rozsądek - w końcu ja po takim ucztowaniu ledwie wtaczam się na pierwsze piętro i długo leżę i cierpię z powodu objedzenia? :)))

Napiszcie jak to jest u Was! Kto kocha nieprzyzwoicie się nażreć - ręka do góry!!!

A tak apropos nieprzyzwoitego żarcia, to w czwartek ukazał się dodatek kulinarny do Gazety Wyborczej, z przepisami Jamiego Olivera. Właściwie to pierwszy dodatek był już tydzień wcześniej i żałuję, że Was o tym nie uprzedziłam, ale będą jeszcze trzy (w ten czwartek kupcie koniecznie), a z tych co były powiem Wam, co polecam. W piątek robiłam meksykańskie fajitas, ale trochę zmieniłam, więc nie mam wyrzutów z powodu nadużywania praw autorskich :)

Fajitas

Moje fajitas zrobiłam z paseczków indyka, a nie kurczaka jak w oryginalnym przepisie. Po prostu miałam kawałki piersi indyka w domu, więc je wykorzystałam. Pokroiłam w cienkie paseczki i wrzuciłam do miski. Tak samo pokroiłam papryki - Jamie użył czerwonej, ja dorzuciłam też żółtą, bo dodaje takiego innego posmaczku niż tylko czerwona. Dodałam też "od siebie" czosnek - nie umiem bez niego nic przyszykować. Zwykłą cebulę zastąpiłam moją ukochaną - czerwoną. Z przypraw: Jamie używa mielonej wędzonej papryki, soli i pieprzu oraz kminu. Ja: chilli cayenne, sól, pieprz i mielona kolendra. Zapewne oba zestawy przypraw są tak samo boskie! Podsumowanie: wszystkie składniki pokrojone w cienkie paseczki wrzuciłam do miski, pokropiłam sokiem z cytryny (chociaż miała być limonka), dodałam troszkę oliwy i tak zostawiłam na 20 minut. W tym czasie bardzo mocno rozgrzałam patelnię grillową - fajitas ma aż dymić! To jest charakterystyczne dla tego dania. Niestety moje zamiast dymić troszkę się poddusiło :) ale też było pyszne. Zjedliśmy z ryżem zamiast meksykańskich wrapsów, ale też było świetne. I dokładnie tak jak napisał Jamie: poza czasem marynowania, przygotowanie zajęło mi 19 minut! A zobaczcie jakie piękne i kolorowe! No i ... zjedliśmy wszystko z Kacprem na pół (Mela coś też podjadła, ale nie były to znaczące ilości) :))) !!!









piątek, 22 października 2010

Sexy Mama

Tego już za wiele! Cholerne polskie celebrytki ciągle się udzielają na temat matek w ciąży i w połogu, a nie mają o tym zielonego pojęcia! Najpierw (już kilka miesięcy temu) przeczytałam wywiad z Anną Muchą, która narzekała na "błogoslawione matki, co to im wszystko wolno", że "nie dbają o siebie, są zapuszczone i zasłaniają się dzieckiem"!!! Krew mnie zalewa! A teraz z drugiej strony Kasia Cichopek i jej świeżutka książka "Sexy mama - bo jesteś kobietą!" Co to k..wa ma być??!! Kasiu, dawniej uważałam cię za super kobitkę, w tak młodym wieku tyle osiągnęłaś zawodowo, skończyłaś studia, wyszłaś za mąż i urodziłaś dziecko i teraz pewnie uważasz, że masz prawo radzić innym... myślę, że jesteś w błędzie. Czy po raz kolejny kobiety w Polsce muszą słuchać jak szybko pozbyć się cellulitu, jakie ćwiczenia robić by jak najszybciej opadł brzuch, etc...? Przecież to jakaś załamka. Kasiu lepiej powiedziałabyś tak: ciesz się tymi wyjątkowymi pierwszymi miesiącami życia dziecka. Za parę miesięcy będzie czas na powrót do pracy, na dietę, ćwiczenia i wszystko inne. Natomiast karmienie jedną ręką, a drugą smarowanie dupska rolką na cellulit to chore! Może lepiej zadbać o jak najszybszy powrót do "łóżkowych" relacji z partnerem? Nic tak nie poprawia poczucia, że jesteś sexy mamą i kobietą jak seks właśnie! O tym jakoś nikt nie mówi. A tu jest sedno sprawy: dla kogo mamy być tymi sexy mamusiami? Dla obcych na zewnątrz, czy we własnej sypialni?

Ja ciągle mam nadwagę, wiem o tym, nie oszukuję się, że mi to nie przeszkadza - bo przeszkadza, ale jeszcze nie wzięłam się na tyle w garść, żeby to szybko i skutecznie zwalczyć. I nagle wyskakuje ta Kasia Cichopek, i próbuje mi wmówić, właśnie nie wiem co: że nie jestem sexy, czy nie jestem kobietą...?

Chyba się poskarżę Kacprowi, niech pójdzie i jej nagada :)))

Dziś polecam pyszne steki z tuńczyka - zupełnie nie pojmuję, czemu a Gdansku kosztują 38pln za kg a w Warszawie między 65 a 90pln!!! Dlatego nacieszyłam się nimi podczas naszego tacierzyńskiego.

Steki z tuńczyka w czarnym pieprzu

W kuchni mojej teściowej odkryłam świetną przyprawę Kamis - pieprz czarny młotkowany.
Znakomicie nadaje się do zrobienia czegoś w stylu panierki do rozmaitych smażónych lub grillowanych potraw. Oplukane steki posmarowałam olejem rzepakowym, posypałam solą, na talerzyku wysypałam pieprz młotkowany i na tym położylam stek, a potem obróciłam, żeby cały pokrył się ziarenkami. Stek grillowałam na patelni grillowej - ok.5-6 minut z każdej strony. Jeśli lubicie, by mięso bylo lekko różowe w środku, pewnie krócej.
Świeży tuńczyk jest po prostu doskonały, polecam!








czwartek, 21 października 2010

RÓWNOUPRAWNIENIE

Ludzie jako gatunek stworzyli coś wyjątkowego i unikatowego - cywilizację. W tej cywilizacji zachowany był podział płciowy, z określonymi rolami kobiet i mężczyzn. Jednak jakiś czas temu kobiety stwierdziły, że to im nie wystarczy. Że chcą więcej. Że chcą głosować, studiować, mieć własne konta bankowe i zarządzać zgromadzonymi tam zasobami, że chcą pracować zawodowo. Powoli, często w upokarzających warunkach, wynegocjowały swoje prawa. Ale równouprawnienia nadal nie ma. Dlaczego? Bo kobiety przebyły długą drogę, ale mężczyźni nie zmienili się ani trochę!!! Kobiety, owszem, studiują, pracują, zarabiają. A oprócz tego: sprzątają, wychowują dzieci, prasują, piorą, zmywają, opiekują się starszymi rodzicami, odrabiają lekcje, chodzą na wywiadówki, gotują - można wyliczać bez końca. A mężczyźni - po prostu pracują zawodowo. To nie są już czasy, gdy facet idzie złowić zwierzynę - sytuacja wymusza, by oboje partnerzy zarabiali...

Zastanawiam się czy kobiety walczące o równouprawnienie we wszystkich dziedzinach życia społecznego zaczęły od podstaw - u siebie w domu?!

Czy wyraźnie ustaliły z partnerami życiowymi podział obowiązków domowych? Nie mówię tu wyłącznie o parach z dziećmi - przecież każdy dom, czy mieszkanie, w którym mieszka para, powinien być prowadzony na jasnych zasadach. To takie proste! Skoro oboje pracują, to czemu tylko ona myje okna, prasuje i gotuje? Czemu jest tak niewiele par, które współpracują?

Ja jestem obecnie trochę taką kurą domową, ale równouprwanienie i ścisły podział obowiązuje w moim związku od zawsze. Więc nóż mi się w kieszeni otwiera, jak obserwuję koleżanki, które wracają po 20 tygodniach macierzyńskiego do pracy i zasuwają na 3 etaty: zawodowo, przy dziecku i ogarniają dom. Prawdziwe równouprawnienie będzie dopiero wtedy, gdy mężczyźni wykonają ten krok, by włączyć się w połowę obowiązków przypadających kobietom!

Prawdziwym wzorem dla mnie - wzorem tego jak powinno być, są moi przyjaciele, oboje pracujący jako dziennikarze: on często jeździ po Polsce, a ona ma dosyć długie godziny pracy. Nie mają do pomocy żadnych dziadków czy cioć, a jednak perfekcyjnie podzielili się obowiązkami. Jedno zawozi dzieci do szkoły i przedszkola, drugie odbiera. Co nie przyjdziemy ich odwiedzić jesteśmy pod wrażeniem: on piecze z córeczką babeczki, ona rysuje z synkiem, innym razem oni grają "w playaka", a one robią herbatkę dla misiów. Wartość każdego z nich dla prowadzenia domu jest taka sama, oboje też są tak samo zaangażowanymi rodzicami. To wspaniałe, a jednak wśród moich znajomych to jedyny taki przypadek! Gdy zacznę pracować zawodowo, chcę dążyć do podobnej sytuacji w moim domu :)

Chcę zachęcać wszystkie kobiety, by nakłaniały swoich facetów/mężów do wspólnej pracy, kurcze czemu koszenie trawy ma być męskie, a zmywanie czy prasowanie - kobiecym zajęciem? Dopóki mężczyźni są przekonani, że jak trzeba zostać z dzieckiem w domu, to trzeba wezwać babcię, bo inaczej to niemęskie, dopóki nie wiedzą jak coś uprasować, ugotować czy brzydzą się ściereczki do kurzu - jednym słowem dopóki nie ma równouprawnienia w naszych domach - nic się nie zmieni poza nim.

Myślę, że kluczową rolę może tu odgrywać wychowanie naszych dzieci - prawdziwe przeszkolenie do życia z partnerem/partnerką na równych prawach. Pisałam już wcześniej o zabawkach dla chłopców i dziewczynek, zajrzyjcie!

A dziś proponuję wspaniałe ciasto, wprost klasyczne ciasto kury domowej - dawno mogliście takiego nie jeść:

Jesienne ciasto drożdżowe z jabłkami

Moją kuchenną biblią jest "Kuchnia Polska" Danuty i Henryka Dębskich. Mam któreś z kolei wydanie i często wykorzystuję tamtejsze przepisy, po modyfikacji według mojego uznania. Dziś wzięłam przepis z tej książki, ale zmieniłam jego przygotowanie i sposób podawania.

0,5kg mąki
200g masła
100g cukru
3 jajka
40g świeżych drożdży
szklanka mleka
szczypta soli

4 kwaskowe jabłka

kruszonka
100g mąki
50g masła
50g brązowego cukru

Drożdże z połową mleka (podgrzanego), łyżką mąki i cukru lekko wymieszałam i pozostawiłam do wyrośnięcia. Do dużej miski wsypałam mąkę, cukier i sól. Mleko wymieszałam z jajkami trzepaczką (w przepisie jest by oddzielić żółtka od białek i ubić pianę z białek, ale to już lekka przesada!), roztopiłam masło i wlałam razem z mlekiem i jajkami do mąki. Wszystko wymieszałam, dodałam roztwór drożdżowy i wyrobiłam ciasto, dodałam trochę mąki, bo powstał glut zamiast ciasta :) ale potem się zagęściło i było w porządku. Ciasto sobie wyrastało ok.40min w ciepłym miejscu (rady mojej babci -wszystkie okna mają być zamknięte!), a ja w tym czasie obrałam jabłka, pokroiłam w kosteczkę i trzymałam w zimnej wodzie z sokiem z cytryny do czasu, aż ciasto będzie wyrośnięte. Z jednego przepisu (z tej ilości składników) zrobiłam trzy ciasta.
W kwadratowej formie - ok.1/3 ciasta na spód, na wierzch jabłka i 40min w 180stopniach
W formie "murzynkowej" - jak wyżej
W formie spiralnej bułeczki - pozostałe ciasto podzieliłam na 4 części, uformowałam wałeczki i układałam w formie spirali wkładając kostki jabłka do środka. Piekłam ok20 min.

Na wierzch każdego wypieku (przed włożeniem do piekarnika) - kruszonka - coś co lubię wyjadać z każdego ciasta, zawsze Kacper się wścieka :)

Masło rozetrzeć w palcach z mąką i cukrem i tymi grudkami posypać ciasto.

Wszystkie wypieki są przepyszne! Polecam poświęcić ten czas, na prawdę warto!!!















Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...