poniedziałek, 31 stycznia 2011

Rodzina w kawiarni i ekologia

Ostatnio pozwiedzałam trochę miejsc, do których można zabrać dzieci i nie czuć wstydu z powodu tego, że hałasują, brudzą, bawią się, rozlewają picie, rozsypują jedzenie i są po prostu dziećmi. Ogromna ulga - że są takie miejsca. Ale zaraz potem ogromne rozczarowanie - natknęłam się bowiem na kolejną kategorię rodziców. W kilku postach (tu, tu i tu) pisałam już o rozmaitym "nawiedzeniu", to jednak było co innego. To było dążenie do doskonałości dziecka lub wypieranie się tego, że po urodzeniu dzieci jest taki moment, kiedy można wyluzować, nie być doskonałym i cieszyć się każdym dniem - niewielu ludzi to potrafi i docenia. Wielu, którzy dopiero co zwolnili w wyścigu szczurów - tym zawodowym, przenosi ten zapał bycia najlepszym na wychowanie własnych dzieci. Ale dziś o kawiarni. Wchodzę i widzę lansiarskie wnętrze oraz lansiarskich rodziców z laptopami i Iphonami, Ipodami, Ipadami, którzy rozsiedli się w fotelach, nie zaszczycają spojrzeniem nie tylko swoich partnerów, nawet swoich dzieci!!! Przyszli tu jakby za karę, zapłacili za zajęcia edukacyjne swoich dzieci, by przykryć wyrzuty sumienia, że sobotniego poranka nie spędzają z dzieckiem RAZEM w domu, robiąc coś fajnego. Przecież dla dziecka wycinanki, wylepianki czy jakieś tam inne atrakcje z animatorką to super sprawa. A oni mają czas na swoje Ipad-zajęcia. Plus dziecko dostało "zdrową" przekąskę: na stoliku, przy którym siedziały dzieci biorące udział w zajęciach stało kilka kubeczków z UWAGA krojoną w słupek surową marchewką, pociętymi łodygami selera naciowego, wszystko udekorowane listkami sałaty... A gdzie jakieś bajeranckie muffinki? gdzie zdrowe domowe ciacha (już niech będą nawet z tej całej ekologicznej mąki orkiszowej czy tam pełnoziarnistej Montignaca!). Gdzie włączenie rodzica w zabawę razem z dzieckiem? Rodzice siedzą sobie oddzieleni we własnej części kawiarni!

Z dodatkowych obserwacji wniknęło coś jeszcze. Ten typ rodziców przykłada dużą uwagę do tzw. eko-wychowania dziecka. Wśród przyniesionych akcesoriów dominują zabawki materiałowe i drewniane, bo przecież wszystkie plastikowe trzeba potępiać. Zgadzam się, zalewa nas fala plastików, chętnie bym kupowała niemal wyłącznie zabawki drewniane lub materiałowe, szkoda tylko, że ich ceny są, powiedzmy niezbyt konkurencyjne wobec plastikowych. Aktywne wspieranie zabawek ekologicznych zmierza w złym kierunku. Snobskie marki takie jak Haba czy Moulin Roty dodają prestiżu! Krew mnie zalała, jak w którymś z kobiecych czasopism wypowiadała się Anna Dereszowska, z zachwytem opowiadając, jak to swojej córeczce na święta kupiła laleczkę do wyszywania Moulin Roty, zestaw do szycia tejże firmy i coś tam jeszcze chyba firmy Haba. Było coś jeszcze o ogromnej szkodzie jaką naszej kuli ziemskiej wyrządzają zabawki plastikowe... Dbanie o ekologię za wszelką cenę - tu razi dosłowność tej wszelkiej ceny, bo nie widziałam zabawki Haba tańszej niż kilkadzesiąt złotych, a to był chyba gryzak..

Dodam, że są producenci zabawek drewnianych, niedrogich i świetnej jakości - moja Mela ma śliczne zestawy materiałowych warzyw, owoców, kanapeczek i ciastek z Ikei - to po prostu cudeńka, a zabawa jest wspaniała.



 


Dziś proponuję znowu lasagne, ale tym razem inną:

LASAGNE Z RICOTTĄ I SZPINAKIEM

  • paczka mrożonego szpinaku
  • 3 ząbki czosnku
  • 2 łyżki serka kremowego (philadelphia, turek lub piątnica)
  • łyżka oliwy
  • paczka serka ricotta
  • sól, pieprz
  • płaty makaronowe do lasagne (nieco ponad pół paczki)
  • kilka garści startego sera, ja użyłam parmezanu, może być dowolny ser żółty do zapiekania
Na sos beszamelowy:
  • łyżka mąki
  • 2 łyżki masła
  • szklanka tłustego mleka
Potrzebny będzie sos beszamelowy, wykonany z tego przepisu. Po zrobieniu sosu odstawiam go na bok, do czasu, gdy będzie potrzebny. Czosnek kroję drobno w plasterki i podsmażam na oliwie, dodaję szpinak i serek kremowy, po czym trochę odparowuję, doprawiam solą i pieprzem, dodaję ricottę. Płaty lasagne smaruję wodą z olejem i układam pierwszą warstwę w naczyniu żaroodpornym. Nakładam sos beszamelowy, następnie pierwszą porcję szpinaku (założyłam, że wyjdą mi trzy piętra lasagne, więc od razu podzieliłam masę szpinakową na mniej więcej równe trzy części). Na szpinaku ułożyłam kolejne płaty makaronowe, znów beszamel i znów masa szpinakowa. Na samym wierzchu dodałam ser żółty o wstawiłam do piekarnika na 35-40 minut (pierwsze 20 minut piekłam pod przykryciem z folii aluminiowej, potem bez). Gotowe!







piątek, 28 stycznia 2011

Tchórz!!!

W środę byłam z przyjaciółką na "Czarnym łabędziu" w kinie. Zdarzyło mi się to pierwszy raz od 2002 roku, kiedy to niemal ze łzami w oczach siedziałam w towarzystwie dwóch przyjaciółek i spoglądałam na Elijah Wooda jako Frodo Bagginsa w pierwszej części "Władcy Pierścieni". Oczywiście już od roku byłam z Kacprem, ale można przecież mieć chłopaka i być fanką jakiegoś aktora, prawda? Właściwie od tamtej pory to zawsze byłam w kinie z Kacprem, może ze dwa razy z mamą, siostrą i teściową, ale nigdy tak we dwie z jakąś przyjaciółką.
Całe szczęście, że byłyśmy we dwie, i że okazałyśmy sobie ogromne wsparcie, podwożąc jedna drugą, z parkingu na poziomie +5, gdzie zaparkowałam ja, na -1, gdzie stanęła Ola, bo żadna nie dałaby rady przejść samotnie opuszczonym parkingiem po takim psychotycznym filmie!!! Jestem tchórzem jakich mało! Całe szczęście, że obejrzałam ten film już po powrocie Kacpra z wyjazdu, bo inaczej mogłabym zapaść na jakąś chorobę psychiczną i sama doznać halucynacji. Kiedy Kacper wyjeżdża, przenoszę się z dziećmi na kanapę, tzn. ja i Mela śpimy na kanapie, a Wojtuś tuż obok w łóżeczku turystycznym. Unikam mojej sypialni z balkonem, bo to jest takie miejsce, gdzie czai się zło! :)))) teraz to brzmi śmiesznie, ale na kanapie, przy cichutko włączonym telewizorze na jakimś kanale info lub kulinarnym, mam takie złudne poczucie bezpieczeństwa. Najgorsza jest moja wieczorna kąpiel, jak już dzieci śpią. Wtedy nawet boję się spojrzeć w lustro, bo to scena uwielbiana przez twórców horrorów i thrillerów - bohater myje twarz, wyciera się ręcznikiem, patrzy w lustro i - albo makabrycznie zmienia mu się twarz, albo widzi kogoś za sobą - kogo zdecydowanie nie powinno tam być! Od paru lat wiem, że nie powinnam oglądać tych filmów, bo mieszają mi w głowie, no a teraz jestem przecież odpowiedzialną matką, powinnam dawać moim dzieciom znać, że panuję nad sytuacją, że nasz dom to ostoja bezpieczeństwa! Ale przyznacie chyba szczerze, że najgorsze nie są te filmy, w których roi się od potworów, i duchów, nawet od morderców, bo przecież do mojego zamkniętego domu nikt nie wejdzie, a potwory nie istnieją. Najgorsze są te horrory i thrillery, o dużym realizmie. Takie, w których bohaterowie mają halucynacje, doświadczają walki z własnym, podstępnym umysłem - to przecież może spotkać każdego! A najlepszym dowodem jest właśnie to, że taki film wywołuje strach, który nakręca takiego tchórza jakim jestem ja!

Ostatnio mam fazę na desery, więc odstawiamy dania mięsne na bok i szalejemy ze słodkościami :)

BUDYŃ CZEKOLADOWO-CYNAMONOWY Z MIODEM
  • 0,5 l mleka
  • 2 łyżeczki naturalnego kakao
  • 0,5 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1 łyżka miodu
  • 4 łyżki skrobi kukurydzianej lub mąki ziemniaczanej
  • 4 łyżeczki cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego lub 3 łyżeczki cukru waniliowego
To miał być wspaniały deser dla mojej Meli, ale wzgardziła nim totalnie! Może następnym razem się skusi. Domowy budyń to coś wspaniałego, jest zupełnie inny od takiego z gotowej saszetki. Można sobie dowolnie mieszać składniki, dodać skórkę pomarańczową, dać mniej cukru, a więcej miodu, a nawet wcale nie dać cukru. Te proporcje i składników wymyśliłam sama, i przy nich pozostanę, bo wyszło bardzo, bardzo smacznie. Większość mleka wlałam do garnka, a troszkę do kubka, gdzie dosypałam cukier, kakao, cynamon, miód, ekstrakt waniliowy i skrobię. Używam skrobi kukurydzianej, którą kupiłam w kuchniach świata - jest tak drobniusieńko zmielona, że rzeczywiście nadaje się na takie domowe deserki, ale zwykła mąka ziemniaczana też jest ok - do niedawna jej używałam i było super. Mleko zagotowałam, zdjęłam z kuchenki i wlałam mieszankę skrobiową, po czym ponownie postawiłam na kuchence i mieszając zagotowałam. Właściwie taka instrukcja jest na każdej saszetce budyniowej i wszyscy pewnie znają to na pamięć :) potem przelałam do miseczek i gotowe - z tej ilości wychodzą 4 małe miseczki, można wszystko podwoić, jeśli potrzebujecie więcej. Koniecznie spróbujcie!












wtorek, 25 stycznia 2011

Raj utracony

Zupełnie niedawno gotowałam tyle, że mogłam robić wpisy na blogu codziennie, a wieczorami oglądaliśmy sobie po trzy odcinki House'a i jeszcze było trochę czasu na inne sprawy... Zmiana nadeszła nagle, jak to w życiu bywa, bez ostrzeżenia i kompletnie wywróciła do góry nogami nasze miłe rytuały... Podejrzewam, że jest w tym jakaś rola prehistorycznych genów, które postanowiły o sobie dać znać akurat w pokoleniu Meli i Wojtusia. Mam tu na myśli maksymalne wykorzystywanie dnia - pobudka wraz z pierwszym nieśmiałym promyczkiem słońca, które dociera do naszego nie najwidniejszego mieszkania na pierwszym piętrze. Czasem jest to wręcz reakcja na promyk lampki sączący się z łazienki, gdy Kacper o 6.30 myje zęby. Wykorzystanie światła trwa nadal po zimowym wczesnym zachodzie. Przecież palą się światła w całym domu, chcemy coś obejrzeć w telewizji, chcemy skorzystać z komputera, wyjąć coś z lodówki, pójść do toalety... Wewnętrzny instynkt każe naszym dzieciom być na "stand by'u" dopóki tylko coś się w domu dzieje. Wyłączenie telewizora i stłumienie świateł pozwala - przynajmniej Wojtusiowi - na spokojne wylogowanie się, jak to nazywa Kacper. Ale tak jak z hibernującym komputerem - małe, przypadkowe przesunięcie myszką po podkładce, powoduje wznowienie - tak u nas w domu - pies wstanie i się otrzepie lub do kogoś przyjdzie sms - i już system Wojtusia się reaktywuje, od nowa wgrywany jest Windows, po czym mój mały synek pobiera wszystkie dostępne aktualizacje... Jego chwilowe ożywienie pobudza siostrzyczkę "Popatrzcie, Wojtuś obudził się! Dzień dobry Wojtusiu, a Mela też obudził się" (pisownia oryginalna).

Tak... trochę narzekałam, gdy Wojtuś miał te 3 lub 5 miesięcy, ale teraz wiem, że ten okres to był raj! Utracony...

Dziś proponuję klasyczną sałatkę kuchni śródziemnomorskiej:

TABBOULEH
  • 2 pęczki świeżej natki pietruszki
  • 1 pomidor
  • 10-cm kawałek ogórka
  • pół małej cebuli
  • sok z 1 cytryny
  • filiżanka kaszy kus kus
  • sól, pieprz, oliwa 
Jest dużo wersji tej sałatki, ja lubię ją robić z czerwoną cebulką, pomidorem i ogórkiem. Kaszkę kuskus zalewam wrzątkiem na 5 minut - z resztą sposób przyrządzenia na pewno jest na opakowaniu. Wszystkie pozostałe składniki wrzucam do malaksera, Siekam drobniutko, doprawiam solą pieprzem i sokiem z cytryny, dodaję dosłownie dwie łyżeczki od herbaty oliwy. Wrzucam do miski i dodaję gotową kaszkę. Kiedy wszystko jest już wymieszane, powinno się "przegryźć" przez co najmniej godzinę. Następnie nakładam sałatkę do małej miseczki, starannie dociskam i odcedzam wypływający sok - chodzi mi o to by sałatka w miseczce była odsączona. Potem przekładam sałatkę z miseczki na docelowy talerz - do podawania - powstaje wtedy ładna kopuła. Obok kładę pokruszony ser feta, polany odrobiną oliwy. Dorzucam kilka czarnych oliwek, dekoruję kawałeczkiem cytryny. To solidna porcja zdrowia, świeża natka, troszkę warzyw, cytryna - lekka i pyszna przekąska w arabskim klimacie :)
Oczywiście feta nie jest skąłdnikiem tej salatki, ja po prostu lubię jesć tabbouleh razem z fetą :)







poniedziałek, 24 stycznia 2011

MĄŻ WRÓCIŁ Z DELEGACJI...

Wzruszenie wzruszeniem. To, że kocham mojego psa i tkliwie opowiadam o moich rodzicach-dziadkach, nie zmienia faktu, że tu i teraz jestem nie ogarniającą wszystkiego (jak należy) panią domu. Gotuje i wychowuje. I bałagani. I narzeka. I nie zapowiada się na to, by cokolwiek miało się zmienić. W ubiegłym tygodniu tak mnie naszła miłość do mojego psa - może dlatego, że on jeden tak strasznie nie zawracał mi głowy podczas 5-cio dniowej nieobecności mojego męża w domu!!! - w czasie której ze trzy razy z bezradności płakałam razem z dziećmi, dwa razy stwierdziłam, że chrzanię wszystko i położyłam się spać na kanapie przed telewizorem - łyknąwszy (czy to poprawne użycie imiesłowu czasownikowego???!!!) spory kieliszek naszej nalewki malinowej, mając gdzieś psie kłaki, błoto i zabawki na podłodze, nie wyrzucone śmieci (przy dziecku, które kupcia do pieluszek - wiecie co to oznacza?), nie umyte butelki Wojtusia i brak świeżej bułeczki z szynką dla Meli na śniadanie. Gdybym miała to wszystko zrobione i ogarnięte- nie byłabym Desperate Housewife, nie miałabym o czym pisać bloga i wogóle nie byłabym sobą!
...

Kiedy mój mąż, w piątek po 23, wkroczył do domu, to ja, chichocząc po sporej porcji nalewki, zaczęłam wyrzucać na niego swoje żale i opowiadać jak potwornie przesrane (dosłownie) miałam w tym tygodniu, gdy jego nie było. On sobie siedział i słuchał, ale, jak to mężczyźni - już był myślami gdzie indziej. Kiwał głową, żeby nie prowokować pogorszenia sytuacji, ale pod koniec nie wytrzymał:

- Oj cicho, pokaż cycki! MĄŻ WRÓCIŁ Z DELEGACJI! - histeryczna głupawka, która nas naszła po tej wypowiedzi jest nie do opisania! W każdym razie śmiech nas zmęczył na tyle, że poszliśmy spać - mąż wrócił z delegacji by trochę się ze swoją żoną pośmiać :)))))
............................................................................................

Pisałam już Wam kiedyś o tym, jak staram się "przemycać" niektóre owoce do dań Meli - cwaniaczka już wie, co i gdzie jest ukryte, ale ciągle wierzy, że mango lassi to lody! :)

MANGO LASSI

  • 1 opakowanie przecieru z mango lub 2-3 sztuki dojrzałych owoców mango
  • 1 duże opakowanie jogurtu greckiego
Przecier z mango kupuję w Kuchniach Świata lub Asian House, można też kupić w wielu sklepach i delikatesach internetowych. Oczywiście można też kupić świeże owoce mango, ale ja po całej serii nieudanych prób z potwornie twardymi, włóknistymi gniotami posiłkuję się gotowym przecierem. Reszta to banał. Przecier w dzbanku + jogurt grecki, wymieszany dokładnie i schłodzony w lodówce, co najmniej godzinkę. Lody, jak znalazł, prawda?








piątek, 21 stycznia 2011

Słodki smakołyk dla Babci i Dziadka

Dziś Dzień Babci, jutro Dzień Dziadka.
Jako małe dziecko zawsze byłam pod wrażeniem mądrości i wiedzy, energii i świetnej formy swoich rodziców. Taki ich obraz przechowywałam bardzo, bardzo długo - nie zważając na zmiany, które zachodziły w mamie i tacie, i oczywiście we mnie. Odkrycie, że moi Rodzice są Dziadkami - to było totalne zaskoczenie! Nie chodzi o to, że przez całą ciążę cieszyli się, że zostaną dziadkami, że jak się urodziła Mela, to mówili - moja wnuczka. Po prostu kiedyś "wyprawiłam" mojego tatę z wózkiem na spacer i, już się ciesząc na te krótkie chwile relaksu w samotności, wyjrzałam przez balkon i tam go zobaczyłam: jak sobie pcha wózek, zagaduje do wnuczki, wybiera alejki, delikatnie zjeżdża z krawężnika, poprawia kocyk i podaje zgubiony smoczek - wtedy mnie olśniło! Kurczę, mój tata jest Dziadkiem!

Z mamą było podobnie - wyszłam kiedyś i zostawiłam malutką córeczkę u niej w domu. Wracając otworzyłam drzwi z klucza, weszłam i zobaczyłam malutkie dziecko w objęciach mojej mamy, która też sobie razem z nią "kimnęła" na kanapie...Jak Babcia!

Teść podkreślał, że jest dziadkiem od samego początku :) Kupił tshirt z gigantycznym napisem "Najlepszy dziadek na świecie", a gdy przyszedł do nas do domu i po raz pierwszy zobaczył wnuczkę - zaczął piać z zachwytu i wyrywać się do niej jak dziecko, które widzi jakąś wymarzoną zabawkę znalezioną pod choinką! U teściowej nigdy przedtem nie widziałam takiej czułości i troski w oczach, takiej niesamowitej łagodności. To kobieta, która wychowała trzech chłopów, a tu nagle najczulsza Babcia małej dziewczynki!

Nawet wolę się nie zastanawiać jak bardzo ja się zmienilam! Nie muszę - moje koleżanki, kóre do mnie przychodzą w odwiedziny mówią czasem "Kurcze, Gonia, ty jesteś mamą!"

*********************************************************************************
Dla moich dziadków i moich rodziców oraz teściów, czyli dziadków moich dzieci, przyszykowałam słodkie ciacho, dość oryginalne, ale wczoraj upiekłam je w ramach próby generalnej, koleżanka spróbowała i smakowało, więc podaję przepis:

CIASTO LIMONKOWO-KOKOSOWE

  • 170g mąki
  • 170g masła
  • 170g cukru
  • 3 jajka
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 limonki
  • puszka mleka kokosowego
lukier
  • 300g cukru pudru
  • 1 limonka
  • odrobina mleka kokosowego
Zmodyfikowałam przepis Delii Smith, wyjątkowo pedantycznej brytyjskiej kucharki - jest świetna, ma wspaniałe przepisy i prowadzi programy z dużym wdziękiem, ale jej sterylna kuchnia i precyzyjne odmierzanie składników (każdy naszykowany w osobnych miseczkach), oraz fakt, że podczas gotowania nie uroni nawet kropelki sosu na blat, nic nie wylewa i nie brudzi - to mnie mocno zniechęca do korzystania z jej przepisów...
Limonki sparzyłam wrzątkiem, masło wymieszałam z cukrem i jajkami, dodałam mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Starłam skórkę z limonek, dodałam do ciasta, potem wycisnęłam z nich sok i też dodałam do ciasta. Po otwarciu puszki z mlekiem kokosowym oddzieliłam gęstą kremową część - ta trafia do ciasta, a wodnisty płyn przelałam do kubeczka i odstawiłam - dodam go do lukru. Po wymieszaniu wszystkich składników ciasta, przełożyłam je do foremki posmarowanej masłem. Mam taką zwykłą kwadratową, ale może być też klasyczna tortownica lub ceramiczne naczynie do tarty. Piekłam 35 minut w 170C. Po upieczeniu studziłam godzinkę. Lukier zrobiłam z soku i skórki z limonki i cukru pudru, oraz łyżki płynnej części mleka kokosowego (ta odstawione wcześniej). Pokryłam ciasto lukrem jeszcze przed wyjęciem z foremki. Gdy zastygł, pokroiłam ciasto w kostkę i przełożyłam na talerz. Potem jeszcze posypałam cukrem pudrem - wyglądało jak pokryte śniegiem w lekko dodatniej temperaturze - zupełnie jak za oknem :) część się stopiła na ulicach, ale na chodnikach był biały puch.











środa, 19 stycznia 2011

POSTAĆ DRUGOPLANOWA

Mój kochany,
... pojawiłeś się w moim życiu 4 i pół roku temu, towarzyszyły temu ogromne wątpliwości czy damy radę. Wszyscy w rodzinie byli przeciwni, ale ja wiedziałam, że postępuję słusznie, i że bardzo, bardzo na Ciebie czekałam...

Przez tyle czasu byłeś numerem jeden, aż tu nagle jakiś czas temu, moje myśli pochłonęły zupełnie inne sprawy. Nie rozumiałeś co się ze mną dzieje, smuciłeś się, denerwowałeś, a ja nie znajdowałam chwili, by Ci wszystko wyjaśnić. Potem, kiedy wróciłam do domu z tym kwilącym zawiniątkiem, poczułeś się na prawdę podle. Cały świat stanął na głowie! Mnogość nowych sprzętów i zapachów, tabuny gości, którzy nie chcieli się z Tobą przywitać, a gdy Cię pogłaskali - biegli umyć ręce - jakby dotknięcie Ciebie było czymś co trzeba zmazać!!!

Aż tu pewnego dnia to małe stworzenie podeszło i pacnęło Cię łapką... Ejże! Daj mi spokój! Tak może tylko moja Pani. Pac! i jeszcze raz! i jeszcze! Ej, całkiem fajnie :) trąciłeś małą istotkę nosem i z lubością się wpatrywałeś w małą uśmiechniętą buzię, zaciekawione oczka, całe ciałko wyczekujące sygnału do zabawy! Nauczyłeś się chodzić obok wózka. Nauczyłeś się czekać niecierpliwie pod krzesełkiem w nadziei na jakieś okruszki i ochłapy - nigdy się na tym nie zawiodłeś! Gdy drugi raz, jako jeden z pierwszych wyczułeś, co się zmieni w rodzinie - już wiedziałeś co Cię czeka. Druga istotka obeszła Cię znacznie mniej. Ale znów dużo straciłeś... Mniej czasu, krótsze spacery, mniej pieszczot i zabawy. Ale jakoś Cię ciągnie do tego pokoiku z dwoma łóżeczkami, jakoś lubisz leżeć obok piankowych puzzli na podłodze i wyraźnie czekasz na zaczepkę dzieci! :)

Wiedz, że Cię kocham! Jak pełnoprawnego, pełnowartościowego członka rodziny! Czasem, zgarniając kolejną garść długich, biszkoptowych kłaków lub ścierając ślady łap z podłogi, łapię się na rozmyślaniu, czy byłoby mi bez Ciebie łatwiej...? Karcę się w ułamku sekundy, że taka myśl przeszła mi przez głowę! Przypominam sobie ze śmiechem wszystkie zabawne sytuacje z ostatnich lat. Pamiętam, że kiedyś przyjechało do mnie pogotowie i gdy weszli sanitariusze, cały zjeżony stanąłeś koło mnie i warczałeś!!! Hahaha, tylko ja i Kacper wiemy, że stanąłeś przy mnie w nadziei, że to ja obronię Ciebie przed tymi dziwnymi ludźmi :) mój ty tchórzliwy, kochany kudłaty stworze!!! Ile razy musiałam podnosić Twoje 35-kilowe cielsko, żeby Cię włożyć do bagażnika, gdy sam nie chciałeś wejść...???!!!

Gdy wieczorem podchodzisz do mnie, kładziesz swój ciężki łeb na moim kolanie, i patrzysz tymi beznadziejnie ufnymi oczami - gdy kładę rękę na Twojej głowie, czując tylko miłość, a Ty w reakcji na to leniwie merdniesz ogonem - wiem, że jestem ogromną szczęściarą!!!




















Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...