poniedziałek, 31 października 2011

Dyniowe cupcakes z kremem... mmmm!



Dziś ostatni dzwonek, by pokazać te babeczki - nie dlatego, że nie zamierzam więcej używać dyni w potrawach - mam pełen zamrażalnik i jeszcze kilka zawekowanych słoików pure z dyni :)
Po prostu dziś jest ostatni dzień festiwalu dyni :)

A już jutro zamierzam pokazywać przepisy z mojej akcji - kliknijcie, przeczytajcie i dołączcie: Akcja biało-czerwona, czyli świętujemy Dzień Niepodległości z rozmachem!

Dyniowe cupcakes znalazłam na blogu Glory Albin (Glorious Treats), która może nie pokazuje jakichś zaskakujących i bardzo oryginalnych przepisów, ale za to dekoruje ciasteczka i babeczki oraz aranżuje tematycznie całe pomieszczenia w tak obłędny sposób, że muszę tam co jakiś czas zaglądać i zainspirować się tym niebanalnym, bezpretensjonalnym i gustownym stylem!

Już wkrótce, zapewne pojutrze, w sklepach powoli zacznie się przedświąteczny popłoch. Na kilku blogach widziałam piernikowe i świąteczne migawki już na początku października!! Ja jeszcze chwilę poczekam....

tymczasem:


DYNIOWE CUPCAKES Z KREMEM Z SERKA PHILADELPHIA
  • 1 szklanka mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki przyprawy do piernika
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1 szklanka pure z dyni
  • 1 szklanka cukru
  • 1/2 szklanki oleju słonecznikowego
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (pominęłam)
  • opcjonalnie (też pominęłam) - 1/2 szklanki orzechów pekan

W jednej misce wymieszalam mąkę, proszek, sodę i wszystkie przyprawy. W drugiej - cukier, jajka, pure z dyni i olej. Następnie połączyłam zawartość obu misek i odstawiłam na kilka minut. Nagrzałam piekarnik do 180C a blachę do muffinek wyłożylam papilotkami (można ich nie używać, ale ja uwielbiam ich ozdobny wygląd). Papilotki wypełniałam ciastem do ok. 3/4 wysokości, blachę wstawiłam do piekarnika i piekłam 22-25 minut.

Krem z serka Philadelphia (może być Turek, Piatnica lub inny - ważne, żeby nie był "light" i był naturalny, czyli śmietankowy a nie o jakimś innym smaku :) :

120g masła w temp. pokojowej
4 szklanki (!to niestety prawda!!!) cukru pudru
250 g serka kremowego
2 łyżki śmietanki do ubijania (30-36%)
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

UWAGA: na tę ilość babeczek moim zdaniem masy jest dwa razy za dużo. Czyli warto na początku zrobić z połowy składników.

Masło należy ubijać mikserem przez kilka sekund, następnie dodać serek, a potem partiami cukier puder. Ja to robię ręcznie (nie mam miksera!), dlatego może moja masa jest nieco mniej sztywna i muszę ją schładzać w lodówce przed dekorowaniem babeczek. Jeśli chcemy możemy do masy dodać barwniki spożywcze, pod koniec mieszania. Ja podzieliłam gotowy krem na dwie części i jeden zabarwiłam mieszaniną żółtego i czerwonego - bo chciałam otrzymać "dyniowy" odcień. Drugi zabarwilam na bardzo jasny żółty odcień.

Gdy babeczki dobrze ostygną, przekładam krem do szprycy i nakładam na wierzch babeczek spiralnym ruchem - na dwa sposoby:
1) od zewnętrznej krawędzi babeczki powoli ku środkowi - wówczas otrzymuję spiralnie skręcony stożek
2) od środka babeczki ku brzegom, wtedy powstaje coś jak róża :)

Babeczki są przepyszne, a robi się je błyskawicznie!

p.s. retro platerowane naczynko to moja zdobycz z tegorocznego Jarmarku Dominikańskiego :)










czwartek, 27 października 2011

Rozchodzą się jak gorące bułeczki! Dyniowe. Razowe. Pyszne!

Wrzesień. Pierwsze zebranie rodziców przedszkolaków. Mnóstwo formalności kilka podpisów, ponure miny rodziców. Ciężko uciec od myśli, że oni są tu za karę, że ktoś marnuje ich cenny czas. Na bzdury. Przeurocza pani dyrektor zachowuje stoicką cierpliwość. Stara się przekonać rodziców, że spotkanie jest ważne, że kadra nie jest wrogami ich i dzieci, lecz sojusznikami. Że przedszkole przejmuje część obowiązków od rodziców, że wspólnym interesem jest współpracować w sympatycznej atmosferze. Ufff, jakoś udobruchała najbardziej pochmurnych rodziców. Podstawa programowa edukacyjna, odbiory dzieci, wycieczki - tematy przelatują jak błyskawica. Jeszcze nikt nie spodziewa się nagłego postoju. Zatrzymania na temacie: żywienie.

Ja się tego spodziewałam. Mąż także. Tym razem zaczęło się tak:

Wychowawczyni: Niestety wymogi sanepidu nie pozwalają na przynoszenie do przedszkola i częstowanie dzieci domowymi wypiekami. To brzmi absurdalnie, ale sanepid musiałby najpierw zbadać państwa ciasteczka czy torty i dopiero wówczas możemy, jako przedszkole, zgodzić się na poczęstowanie dzieci. Dlatego proponuję, żeby z okazji urodzin, jeśli dziecko chce poczęstować kolegów, przyniosło zamkniętą fabrycznie paczkę cukierków.

Przez salę przeszedł szept, a następnie pomruk oburzenia.

Nawiedzona mamuśka: Nie zgadzam się, to bardzo niezdrowe! Zresztą moje dziecko nie weźmie cukierka. Prędzej wypluje!
Rodzic 2: To w czym problem? Skoro i tak nie zje?
Nawiedzona mamuśka: Zamiast tego można poczęstować czymś zdrowym. Na przykład suszonymi morelami...

Rodzic 3, kąśliwym tonem: Tymi z siarczynami?

Nawiedzona: Nie, tymi suszonymi na słońcu!

Rodzic 4, z rozbawieniem: Mam lepszy pomysł! Niech dzieci częstują szklaneczką wody! Będzie jeszcze zdrowiej!

Wszyscy normalni rodzice w śmiech. Ci nawiedzeni, którym do śmiechu nie było, parowali z oburzenia...

Pani dyrektor widząc ognisko zapalne mega konfliktu szybko złagodziła sprawę sugerując, że może nowo wybrana rada rodziców jeszcze się zajmie tym tematem, tymczasem przejdźmy do ... i kolejne ważne sprawy przedszkola.


____________________________________________________

Szkoda, że nie będę mogła zanieść do przedszkola żadnych ciast, ciasteczek ani tortów, które sama przygotuję, ale i tak Meli urodziny wypadają w lipcu, więc nie ma co roztrząsać tematu :)
Tymczasem przejdźmy do drożdżowych bułeczek! :)



Od kilku tygodni chodziły za mną skandynawskie bułeczki drożdżowe (Kanelbullar). Próbowałam przepis Nigelli, Doroty Świątkowskiej z Moich Wypieków i jeszcze jakiś z dodatku do Gazety Wyborczej. U Doroty Świątkowskiej zobaczyłam coś podobnego, ale z dynią. Pozmieniałam trochę, według własnych potrzeb, oto proporcje składników, jakich użyłam:

DROŻDŻOWE BUŁECZKI RAZOWE Z DYNIĄ ZE SŁODKO-SŁONYM KORZENNYM NADZIENIEM
  • 20g świeżych drożdży
  • 2/3 szklanki ciepłego mleka
  • 1 jajko
  • 1 szklanka pure z dyni
  • 1 łyżka roztopionego masła
  • 1,5 szklanki mąki pszennej razowej
  • 2 szklanki mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 720, ale ja użyłam typ  650)
  • 1/2 szklanki brązowego cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonego kardamonu





Nadzienie:
  • 120g masła
  • 1/2 szklanki brązowego cukru
  • 1/2 szklanki białego cukru drobnego
  • 1 łyżeczka soli morskiej
  • 2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki zmielonego ziela angielskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/8 łyżeczki mielonych goździków

Do garnuszka z lekko podgrzanym mlekiem wkruszyłam drożdże, dodałam łyżkę mąki, szczyptę cukru i odstawiłam na kilkanaście minut. W dużej misce wymieszałam oba rodzaje mąki, sól i przyprawy oraz cukier. Gdy zaczyn drożdżowy wyrósł, wlałam go do miski z mąką. Dodałam roztopione masło z roztrzepanym jajkiem oraz pure z dyni. Wszystko wymieszałam porządnie, można ewentualnie dosypać mąki, jeśli mamy wrażenie, że ciasto jest zbyt rzadkie (ja stale miałam takie wrażenie!). Ciasto odstawiłam pod przykryciem w misce na około 1,5h. W tym czasie przygotowałam prostokątną blaszaną formę i wyłożyłam ją papierem do pieczenia. Potem zrobiłam nadzienie - wszystkie przyprawy i cukru wymieszałam z roztopionym masłem.
Gdy ciasto wyrosło, rozwałkowałam je na blacie (Dorota radzi, by był to prostokąt o bokach 25X30, ale ja nie mam w zwyczaju mierzyć centymetrem!). Wyłożyłam nadzienie i zrolowałam wzdłuż dłuższego z boków. Następnie cięłam nożem tak, by powstało ok. 15 bułeczek-ślimaczków. Moje miały ok.2,5-3cm grubości. Bułeczki ubożyłam na blaszce starając się zachować odstępy między nimi - w rezultacie powstało 5 kolumn po 3 rzędy bułeczek :) Ślimaczki wyrastają jeszcze ok. 40 minut w blaszce, a tym czasie nagrzałam piekarnik do 190C. Potem piekłam 20-25 minut (w przepisie jest 25-30minut, ale moje się wtedy zbytnio spiekły). Gotowe. Nie czekałam aż ostygną tylko wyjadałam prosto z blachy! Mój synek za nimi przepada - żeby już nie było tak strasznie z tym cukrem, to odrywałam mu te kawałki, gdzie było mniej nadzienia :) Mela zjadała całość. Pycha!







Oryginalne przepisy, z których wybierałam co najlepsze tu i tu oraz z "How to be a domestic goddess" Nigelli Lawson.

Przepis dodaję do Festiwalu Dyni.

festiwal_dyni2011

poniedziałek, 24 października 2011

GIRLS NIGHT OUT!!! ... z Babcią :) SZPINAKOWE RISOTTO Z SUSZONYMI POMIDORAMI

Pamiętacie jak niedawno pisałam o tym, że nie mam wiekowej, gotującej babci? Wcale nie żałuję! Doceniam to co mam - bo moja babcia (niestety od lat tylko jedna) jest niesamowita: docent chemii organicznej, podróżnicza i żeglarka, miłośniczka książek, teatru i muzyki klasycznej. Generalnie inne babcie, chociaż na pewno kochane - przy mojej wymiękają. A, zapomniałam jeszcze, że moja babcia, choć ma 79 lat ciągle śmiga po mieście autkiem! Ledwo wystaje znad kierownicy, przez co nie mam do końca pewności czy wszystko przed sobą widzi. Babcia jest niezła. Regularnie zabiera mnie na "Girls night out" - do teatru lub filharmonii. Być może większość kobiet nie o takim wyjściu marzy, ale ja te wieczory z babcią uwielbiam. Choć ostatnio byłam zawiedziona...

Sąsiadem mojej babci jest znany wiolonczelista Sinfonia Varsovia. We wrześniu zaprosił ją na swój benefis. Dziadek nie mógł iść, więc zabrała mnie. Koncert, jak koncert, ale tym razem po koncercie miała być lampka szampana z okazji benefisu. Nie to, żebym jakoś tęskniła do każdej możliwości wypicia ;) , ale chyba na tę "lampkę" najbardziej ze wszystkiego czekałam. Zastanawiałyśmy się z babcią podczas przerwy czy będzie Penderecki, Maestro Maksymiuk i inne "sławy" polskiej muzyki klasycznej. Po koncercie kierowałyśmy się na schody kiedy dogonili nas inni babci sąsiedzi, również zaproszeni.

- Czy Panie mają jak wrócić do domu? - zapytał uprzejmie sąsiad babci.
- Wrócimy taksówką, nie chcemy robić kłopotu - odparła babcia: kokieteria kobiet nie maleje wraz z wiekiem!!!
- Proszę pozwolić się odwieźć - szarmancja wzrasta proporcjonalnie do wieku kobiet, którym się chcemy przypodobać!
- Och, no bardzo dziękujemy, w takim razie spotkamy się na przyjęciu.
- Jakim przyjęciu? - spytał lekko zdziwiony sąsiad.
- Czy nie idą Państwo na lampkę szampana - babcia już wiedziała, że popełniła gafę, ale brnęła dalej.
- Nic o tym nie wiemy. Nie zostaliśmy zaproszeni. Chyba.

Tu oczekiwałam od babci jakiegoś wyjścia z sytuacji, np. "Och chodziło pewnie tylko o to, żeby złożyć życzenia z okazji benefisu. Znamy się tyle lat, że po prostu wypada podejść. Proszę się nami nie przejmować, wrócimy z wnuczką taksówką, damy sobie radę". Zamiast tego Babcia powiedziała:

- Musiałam coś źle zrozumieć. Pewnie chodziło o to, żebyśmy z mężem odwiedzili ich już w domu na lampkę wina. Bardzo chętnie z wnuczką z Państwem wrócimy.

Ciągnęłam babcię za rękaw i chrząkałam, ale słowo się rzekło i nie było już odwrotu. Najgorsze jest to, że babci wcale nie zależało na tej cholernej lampce szampana. Ale czemu mi tak zależało? Co bym właściwie robiła wśród mocno starszego, wręcz geriatrycznego towarzystwa? Z kim bym się wdała w dyskusję sącząc tę nieszczęsny kieliszek? I co bym mogła powiedzieć? Przecież to, że dwa razy w roku chodzę z babcią na koncert nie czyni mnie w żadnym razie partnerem do rozmowy z prawdziwymi melomanami...

Wracałyśmy z sąsiadami, grubawym małżeństwem, które przez całą drogę opowiadało o swojej miłości do tanga. Gdyby nie fakt, że właśnie mi umknęła z przed nosa lampka szampana z Pendereckim, to bym chyba wybuchła mimowolnym, niekontrolowanym śmiechem na samo wyobrażenie tej tęgiej pary tańczącej tango.

Gdy wysiadłyśmy, babcia powiedziała:
- Widzę, że się martwisz.
- Nie martwię się... tylko nasz wieczór został przez tych sąsiadów skrócony!
- Nie szkodzi. Zabiorę cię na lampkę szampana jeszcze wiele razy.

Trzymam Cię za słowo Babciu!


SZPINAKOWE RISOTTO Z SUSZONYMI POMIDORAMI

  • szklanka ryżu do risotto (używam arborio)
  • pół paczki mrożonego szpinaku
  • średnia cebulka
  • 2-3 ząbki czosnku
  • solidna łyżka masła
  • łyżka oliwy
  • ok.1 l bulionu (1 l wody i łyżka stołowa bulionu w proszku bez glutaminianu sodu)
  • kilka suszonych pomidorów
  • ok.100g parmezanu (lub innego sera)
Cebulę i czosnek siekam drobno i podsmażam na maśle. W tym czasie podgrzewam bulion i gry jest na granicy wrzenia trzymam go na malutkim gazie, żeby był cały czas bardzo gorący. Do cebulki na maśle wsypuję ryż, zmniejszam gaz i kilka chwil smażę ryż mieszając, aby cały obtoczył się masłem. Filiżanką od kawy lub chochlą wlewam bulion. Maleńkimi porcjami. Mieszam ryż z bulionem i czekam aż pierwsza porcja całkowicie się wchłonie. Wtedy wlewam następną filiżankę. Ponownie mieszam aż do wchłonięcia poprzedniej porcji. Całe to mieszanie ryżu i dolewanie bulionu jest bardzo odstresowujące. To czynności podczas których można się uwolnić od wszelkiego pośpiechu i nerwowości. A i tak przygotowanie risotto nie zajmuje więcej czasu niż jakiegoś innego dania.

Risotto jest gotowe, gdy wchłanianie bulionu już prawie wcale nie następuje, a ryż jest miękki na zewnątrz, ale twardawy przy ugryzieniu. Wtedy nie dodaję już bulionu, ale wsypuję odsączony szpinak. Przyprawiam solą i pieprzem, dodaję garść startego parmezanu. Mieszam chwilę, by ser się rozpuścił. Właściwie taka podstawowa wersja, czyli risotto białe można jeść bez szpinaku (czasem dolewa się odrobinę białego wina). Kiedyś pokazywałam już podobne, najprostsze cyrtynowe risotto z selerem naciowym (tutaj). Ja jednak lubię dodatek szpinaku oraz moich domowych suszonych pomidorów. Na wierzchu układam jeszcze kilka cieniusieńko skrojonych płatków parmezanu. Gotowe. Jeśli macie wątpliwości czym się ta potrawa różni od makaronu z sosem szpinakowym - to zapewniam, że smakuje zupełnie inaczej! Te ziarenka ryżu, to coś zupełnie innego niż makaron. Pyszne! Dzieci się zajadają, a ja omijam kuchnię szerokim łukiem (po zjedzeniu jednej porcji), żeby nie wyjadać prosto z garnka...


środa, 19 października 2011

jaki los mój jest ... każdy widzi...

... czyli powrót Desperate Housewife w starym, lekko histerycznym stylu.

Po ciężkim wrześniu i starcie Meli w przedszkolu, październik miał być ulgą i stabilizacją. Wyjątkowo piękna jesień powinna nastroić pozytywnie każdego. A mnie nie nastroiła. Każdego dnia byłam przygnębiona, niby wszystko układało się świetnie, ale na horyzoncie - mówiąc poetycko - widziałam rosnące się zachmurzenie. Chodziło o niespełnione marzenie o ciekawej i fascynującej pracy. O to, że każdy dzień jest taki sam,  wypełniony powtarzanymi w nieskończoność czynnościami. Dopadło mnie negatywne nastawienie do wszystkiego. Mój mąż starał się być bardzo wspierający i każdego dnia podkreślał, że jestem zdolna, że wiele osiągnę i że czeka mnie w życiu jeszcze mnóstwo fascynujących zajęć...

Może i tak. Na razie jednak spotkały mnie dwie właściwie nic nie znaczące przygody, niezauważalne epizody, które jednak wyczerpały moją wytrzymałość - duuużą wytrzymałość i cierpliwość.

Gdy Mela zostawała już bardzo chętnie na leżakowanie w przedszkolu, nadszedł czas na nadrobienie zaległości towarzyskich. Prawie biegłam z Wojtusiem do metra na spotkania z dzieciatymi przyjaciółkami. Przyjaciółka robiła kawkę, druga siedziała przy stole, a ja nosiłam Wojtusia na biodrze, bo trochę się boczył na dawno nie widziane dzieci. Mały łajdak skupciał się w towarzystwie, więc czym prędzej czmychnęłam go przewinąć. Radosnego już czyściocha wypuściłam na podłogę do innych dzieci, a sama skierowałam się do stołu delektować się plotkami, ptysiami i wszystkimi rozkoszami takiego dziewczęcego spotkania. Dwa kroki od stołu zatrzymała mnie przyjaciółka:

- Ojej, Gosia, coś masz na sukience. Tam na biodrze.
Od razu wiedziałam co:
- Gówno? spytałam słodko...

Po czym zbiegłam do łazienki zaprać cholerną plamę w barwach jesieni...

O incydencie szybko zapomniałam (oczywiście nie tego samego dnia, bo byłam zmuszona w tej sukience jechać po Melę do przedszkola). Mijały kolejne dni października, mój nastrój uległ nieznacznej poprawie, poza wyjątkiem wyjścia z dziećmi na imprezę, które okazało się ogromnym niewypałem.

Tydzień później nastał upragniony weekend. W weekend zapominam o przygnębieniu, bo jest Kacper i nie czuję się tak samotna, jak w tygodniu. O szóstej rano do naszej sypialni wbiegła zapłakana córeczka:

- Tatusiu, coś mi się stało...
- Co się stało kochanie, gdzie?
- Tu...

Mela odwraca się a my widzimy gówno... na pupie. Ups - niedobrze. Ale też na łokciu. I również na plecach...

- Uderzyłam się w głowę - płacze Mela.

No i wszystko jasne. Już wiedziałam co się stało. Nasz przeklęty pies zesrał się na podłogę w pokoju dzieci. Biedna Mela poślizgnęła się na psim gównie i uderzyła główką o framugę. Pierwsze czynności po obudzeniu, to wyszorować cale dziecko, umyć podłogę, uprać piżamkę - cudowny początek weekendu! W jakimś transie robiłam wszystko, by opanować sytuację. Byłam wściekła, ale mój mąż szybko odzyskał humor i śmiał się ze wszystkiego. Powtarzał, że to nie wina psa, że zaraz o tym zapomnimy, że jest piękna pogoda.

Spojrzałam na niego i nagle tak mnie wk..wiła ta piękna pogoda, ten pies srający na podłogę, te ryczące dzieci, i ten mój mąż zapewniający, że wszystko w życiu jeszcze przede mną... Nie wytrzymałam:

- Wiesz co mnie jeszcze w życiu czeka?! - wrzasnęłam.
- No co?!
Cisnęłam tą obsraną piżamką na podłogę:
- Gówno! Właśnie taki jest mój gówniany los!!!

****************************************

No proszę, jak przyjemnie jest swoją złość, frustrację i deprechę zamienić na anegdotkę blogową! Wówczas mam wrażenie, że piszę o kimś innym, że to co mnie spotkało, to czyjaś zabawna, banalna przygoda. Od razu mi lżej :)



PLACKI ZIEMNIACZANE Z DYNIĄ

  • 0,5 kg ziemniaków
  • 1,5 szklanki pure z dyni (lub 0,5kg miąższu surowej dyni)
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 mała cebula
  • 2 szklanki mąki
  • 1 jajko
  • sól, pieprz
  • 0,5 łyżeczki startej gałki muszkatołowej
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry
  • olej do smażenia (używam zwykły, słonecznikowy)
  • opcjonalnie - listki szałwi do przybrania


Ziemniaki obieram i wrzucam do malaksera - opcja: tarka o dużych oczkach. Nie chce mi się ścierać ręcznie. Do malaksera wrzucam też obraną cebulę i czosnek. Gdy nie mam gotowego pure z dyni (pisałam jak je zrobić tu i tu) do tarki malaksera wrzucam też pokrojoną w kawałki surową dynię. Wszystkie starte warzywa przekładam do miski, dodaję mąkę, jajko i przyprawy (i oczywiście pure z dyni, jeśli nie używaliśmy surowej, startej). Na patelni rozgrzewam olej i lyżką nakładam niewielkie placki. Smażę na średnim ogniu po kilka minut z każdej strony. Gotowe placki układam na ręczniku papierowym, żeby odsączyć je z tłuszczu. Teoretycznie można smażyć je bez tłuszczu na patelni z nieprzywierającą powłoką. Ale... nie dajmy się zwariować. Jeśli nie jemy codziennie smażonych potraw to nic isę nie stanie od kilku smażonych na oleju placuszków... Ja uwielbiam je jeść z sosem jogurtowo czosnkowym (kubek jogurtu z posiekanym czosnkiem, solą i pieprzem). Pycha :)





poniedziałek, 17 października 2011

I had a farm in Africa... i przygody z pieczeniem domowego chleba.

Pamiętacie z jakiej to książki, a następnie z jakiego filmu...?

"Pożegnanie z Afryką". Niesamowita historia, a może raczej wcale nie niezwykła jak na tamte czasy, za to napisana wspaniale. Film równie doskonały jak książka. Meryl Streep i Robert Redford i ich romans na tle kenijskiego krajobrazu. Brzmi jak mdły melodramat, ale treść jest dużo bogatsza i bardziej wartościowa, niż taka krótka charakterystyka, kilka słów.

Kilka lat temu w Paryżu poznałam Brytyjkę, która dzieciństwo spędziła w Kenii (trochę to skomplikowane :) ). Sąsiednią do jej rodziców willę wynajął nie kto inny, jak Meryl Streep, która zamieszkała tam na czas kręcenia "Pożegnania z Afryką". Moja znajoma miała wówczas 11 lat i była wielką fanką Meryl. Opowiedziała mi, że gdy dowiedziała się, kto wprowadził się obok to przez wiele dni obmyślała jak spotkać się z aktorką twarzą w twarz. Pewnego dnia przerzuciła swojego kota przez płot, prosto do ogrodu Meryl. Następnie wyszła przez furtkę, powędrowała wzdłuż ogrodzenia i zadzwoniła do sąsiedniej bramy. Gdy jej idolka pojawiła się w drzwiach powiedziała:

- Cześć Meryl, jestem Amanda. Mieszkam obok. Mój kot przeskoczył do twojego ogrodu i nie może wrócić.

Meryl Streep uprzejmie wpuściła ją do swojego ogrodu, by zabrała kota.

Amanda powtórzyła swój numer następnego dnia. I następnego. I jeszcze następnego. Każdego dnia Meryl z pogodą i spokojem otwierała furtkę i wpuszczała ją do ogrodu. Po kilku dniach zniecierpliwienie wzięło górę i na powitanie (każdego dnia to samo "Cześć Meryl, jestem Amanda..."), odpowiedziała:

- Witam, wiem, że jesteś Amanda. Mieszkamy po sąsiedzku i jestem przekonana, że twój kot doskonale zna powrotną drogę. ŻEGNAM!

Amanda była zachwycona nawet tą stanowczą odmową oraz tym, że mimo wszystko i tak jej numer zadziałał całe kilka razy. Film kręcono długo. Do końca pobytu Amanda widywała Meryl jedynie przez płot.

Bardzo podobała mi się ta historia - co prawda powiedziałam Amandzie, że ja to bym wolała być sąsiadką Roberta Redforda :)

A co szczególnie pamiętam z książki? Uprawę ogromnej plantacji kawy. A także kucharza, tubylca o imieniu Kamante. Przypominam sobie o nim ilekroć chciałabym użyć do czegoś miksera (którego nie posiadam!). W swojej książce Karen Blixen opisuje, jak Kamante ubijał pianę z białek nożem do ścinania trawy. Piana była tak sztywna, że można ją było tym właśnie nożem kroić na kawałki.

Wniosek z tego taki, że większość akcesoriów kuchennych jest zbędna. Ja też już wiele razy robiłam bezę Pavlovą i ubijałam śmietanę zwykłą trzepaczką. W długiej perspektywie nie szykuje się u mnie zakup miksera. Ciągle jest coś ważniejszego.
Jest mnóstwo akcesoriów, które chciałam kupić, i których brak demobilizował mnie do wykonania jakiejś potrawy. Tak było z chlebem. Myślałam, że bez maszyny, która wymiesza za mnie ciasto - nie dam rady. Że bez specjalnych naczyń i płyt do pieczenia, bez mnóstwa akcesoriów i długich godzin pracy - nic się nie uda.

W ciągu ostatnich trzech tygodni upiekłam już tuzin bochenków, testowałam trzy przepisy. Pierwszy chleb wyszedł trochę... płaski, drugi przywarł całym spodem do dna garnka żeliwnego, w którym go piekłam, trzeci się przypiekł od góry, ale czwarty był idealny! Po tygodniu zabrałam się za własny zakwas i od teraz już wiem, że nic się nie równa z chlebem domowego wypieku, oraz, że jest możliwe wypiekanie chleba bez użycia jakichkolwiek narzędzi i akcesoriów, poza siłą własnych rąk i zwykłej drewnianej łyżki!

Więcej szczegółów dotyczących pieczenia chleba wkrótce, a dziś galeria chwały oraz niesławy bochenków idealnych oraz tych nieudanych :)

Chleb żytni na zakwasie - idealny i całkowicie udany!

Chleb pszenny na drożdżach - pyszny, ale...

połowa przywarła od dna garnka...

druga połowa wyglądała od spodu tak :)

widok z góry jest lepszy :)

Mimo wszystko kromki chleba z własnego piekranika, nasączone oliwą, z łososiem i skropione cytryną - przepyszne!

Wszystkie porady dotyczące otrzymywania własnego zakwasu, wyrastania ciasta i pieczenia, a także przepisy, które do tej pory wypróbowałam, zaczerpnęłam z Pracowni Wypieków (drugi blog Liski z White Plate).

środa, 12 października 2011

Akcja biało-czerwona: kulinarne świętowanie Dnia Niepodległości!

Zapraszam wszystkich blogerów, a także osoby, które nie prowadzą własnego bloga, do świętowania Dnia Niepodległości z rozmachem!
Od wielu miesięcy zastanawiam się, czemu w Polsce Święto Niepodległości nie jest tak radośnie i hucznie obchodzone jak choćby amerykański 4 lipca. Na kilku ulubionych blogach kulinarnych amerykanek znalazłam cudownie inspirujące pomysły na torty, ciasta i ciasteczka, sałatki w barwach flagi amerykańskiej. Towarzyszą temu radosne i patriotyczne wpisy.
We wczorajszym wpisie "zakręciłam się" koło tematu i otrzymałam odzew, kilka komentarzy i kilkanaście maili. Od razu wpadłam na pomysł akcji biało-czerwonej :)
Akcja biało-czerwona to sposób, by za pomocą przyszykowanych potraw uczcić 11 listopada: od początku przyszłego miesiąca gotujemy biało-czerwone potrawy, mogą to być słodkości, zupy, sałatki, dozwolone jest używanie barwników spożywczych i innych trików :) mile widziane dekoracje, gadżety oraz włączenie rodziny, zwłaszcza dzieci, w przygotowania. Tego dnia ma być kolorowo i radośnie, a nie ponuro i bez wyrazu. Nadajmy naszemu narodowemu świętu sporo radości! Kto chce przyłączyć się do akcji niech wklei baner na swoją stronę, przyszykuje pomysł na danie i zamieści go na swoim blogu. Potem poproszę o info o wpisie uczestniczącym w akcji drogą mailową lub w komentarzu do tego posta.



kod banerka:

Osoby, które nie piszą bloga, a chcą się przyłączyć, proszę o nadsyłanie zdjęć i przepisów/pomysłów drogą mailową.





wtorek, 11 października 2011

Celebrowanie. Mięciutkie ciastka z dynią i rodzynkami.

Jest coś, co bardzo mi się podoba u Amerykanów. Celebrowanie każdej możliwej okazji. Czasami przybierające skrajnie komercyjny rozmach. Ale to nieważne. Bo gdy przychodzi co do czego, to mają swoje mega huczne obchody Dnia Niepodległości, Święta Dzięczynienia, Halloween i Bożego Narodzenia. Oczywiście i u nas święta religijne są ważne i też mamy swoje tradycyjne potrawy i zwyczaje. Ale nie ma tej wspomnianej celebracji! Nie mamy jakichś form świętowania, np. Dnia Niepodległości z rozmachem. Dla wielu Polaków najbardziej liczy się to, że jest dzień wolny od pracy, jakiś niespieszny spacer czy obiad z rodziną lub przyjaciółmi. A w Stanach? Przyjęcia, fajerwerki, biało-czerwono-granatowe ciasteczka, konfetti, muffiny, torty, flagi, kolorowe dekoracje. U nas to święto wypada blado. Jest nudne i poważne. Parada wojskowa na ulicy w Warszawie i orędzie prezydenta. Koniec. Marzy mi się, żeby ten amerykański patriotyzm zaraził Polaków. Żebyśmy piekli ciasteczka i ozdabiali je na biało i czerwono. Celebrowali ten dzień. Wykonywali dekoracje i gadżety. Organizowali przyjęcia z tej okazji.

U mnie w domu, na pierwszego listopada była pieczona kaczka z jabłkami, pleśniak lub karpatka. Zawsze jest rodzinny obiad. Zawsze jest odwiedzanie grobów bliskich. Ale na 11 listopada nie robimy nic szczególnego. Jakby to było w najlepszym razie niezauważalne święto. Ot, zwykły dzień wolny od pracy.

Ostatnio, gdy przeglądam kulinarne blogi Amerykanek od razu w najpopularniejszych postach dostrzegam ciastka na Halloween. Zastanawiam się, czemu niektórzy ubolewają nad tym, że moda na Halloween przyszła do Polski. W tym ja. Jeszcze nie tak dawno bardzo się temu dziwiłam. Ale teraz, gdy mam dzieci wiem, że każda okazja jest świetna, by usiąść z nimi w kuchni i robić, a następnie ozdabiać ciasteczka. Nawet okazja zapożyczona. A wycinanie dyni, robienie lampionów - to wspaniała zabawa. Te wszystkie potworności z przymrużeniem oka, te dekoracje, ciasteczka - palce wiedźmy - to jest coś co dzieci uwielbiają! Nie można chyba powiedzieć, że obchodzimy Halloween. Po prostu w październiku robimy sobie lampion i pieczemy słodkości z dynią. Rodzinnie.


MIĘKKIE CIASTKA Z DYNIĄ I RODZYNKAMI
przepis z bloga Glorious Treats, zmodyfikowany
  • 1 i 1/3 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 0,5 łyżeczki imbiru
  • 0,5 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 2/3 szklanki masła
  • 2/3 szklanki brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 3/4 szklanki pure z dyni*
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (opcjonalnie)
  • 1/2 szklanki rodzynek

* Pure z dyni robię na dwa sposoby: gotuję obraną dynię w niewielkiej ilości wody i miksuję na gladką masę, lub piekę dynię ze skórą w piekarniku przez 20minut w 200C i następnie wybieram łyżką miąższ i miksuję z odrobiną przegotowanej wody. W obu przypadkach otrzymuję taką samą pulpę dyniową, którą można przechowywać w lodówce kilka dni lub zamrozić na 2-3 miesiące (-18C).

Przygotowanie ciastek: w jednej misce mieszam mąkę, sól, przyprawy i proszek do pieczenia. W drugiej ucieram masło z cukrem na puszystą masę, dodaję jajko i ekstrakt waniliowy oraz pure z dyni. Następnie mieszając wsypuję partiami sypkie składniki. Gotowe ciasto wstawiam na 15 minut do lodówki. W tum czasie nagrzewam piekarnik do 180-190C. Blachę wykładam papierem do pieczenia. Łyżką nakładam ciasto na blachę i piekę ok. 12 minut. Gotowe ciastka trzeba wystudzić na jakiejś powierzchni przewiewnej od spodu, inaczej para wydostająca się z ciastek porządnie je namoczy od spodu. Ciastka są bardzo miękkie, jak biszkopciki, są świetne dla dzieci. W oryginalnym przepisie do ciastek robi się lukier o aromacie klonowym... ja się nie skusiłam, ciastka są i tak bardzo słodkie, mimo iż o połowę zmniejszyłam zawartość cukru.








środa, 5 października 2011

Ciasto z dynią i żurawiną. Nasze babcie i prababcie.

Zaglądając na liczne blogi lub oglądając programy kulinarne, a nawet słuchając opowieści przyjaciół - można odnieść wrażenie, że większość osób miała babcię, która spełniała następujące kryteria:

żyła na wsi,
była bardzo wiekowa, dzięki czemu pamiętała przepisy na rozmaite tradycyjne dania jeszcze z przełomu wieków,
piekła własne pieczywo, na zakwasie, a jakże!,
prawdopodobnie miała własną trzodę chlewną i inne zwierzęta gospodarskie, wobec czego można było u niej spróbować własnego mleka, masła, śmietany no i potraw mięsnych eko 100%!

Posiadanie takiej babci przebija się we wspomnieniach "smaków dzieciństwa", prawdziwego zsiadłego mleka, jak u babci, w opisach ciast, jakie robiła babcia, wyszukanych bezcennych rodzinnych przepisów na poplamionych roztrzepanym jajkiem karteluszkach. Wogóle czytamy o beztroskim dzieciństwie (lub wersja dla mieszczuchów - tylko wakacjach) na wsi.

Ja takiej babci nie miałam. Byłam wielkomiejskim dzieckiem pracujących rodziców i pracujących dziadków. Nikt specjalnie nie miał czasu na gotowanie, stąd u mnie ta umiejętność narodziła się dosyć późno. Kontakt z wsią miałam jedynie sporadyczny, w tle była babcia, bo to ona podczas wakacji na działce zabierała mnie po jajka i mleko od krowy, ale brakuje tu tej magii: mleko kupowałyśmy, a nie same doiłyśmy z własnej krowy. Babcia pokazała mi kurczaczki i prosiaczki, cielaczki i inne "wiejskie" atrakcje. Ale nie było ganiania w stogach siana jak w "Dzieciach z Bullerbyn".

Nie było też chleba na zakwasie ani potraw, na które przepisy przekazuje się od pokoleń. Moja prababcia była Rosjanką, gdybym urodziła się przed jej śmiercią może udałoby mi się uzyskać jakieś interesujące informacje, ciekawostki kulinarne z czasów i regionu, w którym żyła. Niestety nie miałam tej szansy. Druga prababcia parwdopodobnie miała jakieś książki kulinarne, na których widok zaświeciłyby mi się oczy. Niestety wszystko przepadło podczas powstania warszawskiego. Pradziadek nakazał prababci, że, jeśli zajdzie konieczność ucieczki, a jego wówczas nie będzie w mieszkaniu - by w pierwszej kolejności wzięła walizkę z klaserami pełnymi bezcennych znaczków. Prababcia wyrzuciła klasery, a zamiast tego do walizki spakowała mąkę, cukier i kaszę. Tak przygotowana opuściła zruinowaną Warszawę z moją babcią za rękę.

Jeśli chcę upiec ciasto, jak u babci - niestety muszę poszukać gdzie indziej, poza swoją rodziną :) Raz na jakiś czas zaglądam do antykwariatów, ale ceny przedwojennych książek kucharskich powalają! Czasem jednak można trafić na "coś" w internecie. Co prawda nie jest to tradycyjny przepis polski, ani rosyjski, za to bardzo w stylu potraw ameryki północnej. Ale, gdy ja będę babcią, może któreś z moich potencjalnych wnuków upiecze i powie, że takie robiła prababcia :)

CIASTO Z DYNIĄ I ŻURAWINĄ
Pumpkin cranberry loaf - Anna Olson
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
  • pół łyżeczki cynamonu
  • pół łyżeczki imbiru
  • pół łyżeczki goździków
  • pół szklanki masła (0k.120g)
  • szklanka cukru
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej
  • skórka z 1 pomarańczy
  • szklanka soku pomaranczowego
  • 1 szklanka pure z dyni
  • 1,5 szklanki świeżych żurawin (mogą być mrożone)

    Ostatnio zachwyciły mnie na bazarze piękne rubinowe żurawiny, kupiłam kilogram, umyłam i zamroziłam, zostawiając tylko półtorej szklanki na to ciasto. Trwa w najlepsze również sezon na dynię, którą uwielbiam. Eyszukałam przepis, który łączy te dwa wspaniałe jesienne dary :)

    Zwykle kupuję dynię w całości, ewentualnie połowę. Albo gotuję ją w niewielkiej ilości wody, wówczas trzeba odciąć grubą skórę, albo kroję na duże kawały z zachowaną skórą i piekę w piekarniku nagrzanym do 200C przez ok.15-20 minut. Po upieczeniu moża łatwo oddzieliś miąższ od skóry za pomocą łyżki. Miąższ wrzucam do malaksera, dolewam odrobinę wody i miksuję na gładkie pure. Można je przechowywać w lodowce kilka dni lub zamrozić. Jest świetne do przyrządzania zup i ciast.

    Przygotowanie ciasta z dynią i żurawiną:

    W jednej misce mieszam mąkę, proszek i sodę, sól i pozostałe przyprawy. W drugiej ucieram masło z cukrem na puszystą masę, dodaję esencję waniliową, jajka, sok i skórkę z pomarańczy i pure z dyni. Dokładnie mieszam, po czym lączę z mąką. Na koniec dodaję żurawinę. Jest twarda i nie rozgniata się w cieście. Ciasto przelewam do formy, najlepiej do keksowej, dość sporej, ale ja swoje rozdzieliłam pomiędzy mniejszą keksówkę i malutką tortownicę. Piekłam w 170C około 60 minut. Ciasto będzie ciężkie i wilgotne przez co ustalenie czy skończyło się piec, może być trudne. Czasami trzeba wydłużyć czas pieczenia nawet do 70 minut. Patyczkiem można sprawdzić czy jest gotowe, będzie mokry, ale ważne, by nic do niego nie przylegało. Gotowe ciasto ostudziłam i pokroiłam na kawałki. jest przepyszne!

    Zapraszam też na moje wcześniejsze ciasto z dynią oraz zupę krem z dyni, jabłek i marchewki.










      Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...