niedziela, 29 kwietnia 2012

DWA LATKA WOJTUSIA!!!!!

Mój piękny Synek skończył wczoraj dwa latka!!!

Bardzo trudno jest mi w to uwierzyć i naprawdę nie wiem, kiedy to minęło...

Za dwa miesiące Mela skończy 4 latka i tak to się toczy, mija, upływa - nie wiadomo kiedy, jak i gdzie!

Ostatnio intensywnie rozmyślam o tym, jaką jestem mamą. Jedyną i najlepszą dla moich dzieci - nie mają innej i nie umieją jeszcze porównać mnie z mamami rówieśników. A to kiedyś nadejdzie....

Na razie - jako mamę - mogą oceniać mnie rodzice, teściowie, przyjaciele, inne mamy.  Nie boję się tego jak w przyszłości ocenią mnie dzieci, bo sama dobrze się oceniam. Są wzloty i upadki w byciu super mamą. Czytam kilka blogów innych mam i czasem czuję się trochę gorsza, trochę się tłumaczę w myślach, a to przed nimi, a to przed samą sobą, nawet teraz w tej chwili. W końcu jednak górę bierze zdrowy rozsądek. Bo bardzo łatwo jest napisać, mając półtoraroczne dziecko, że trzeba zawsze dotrzymywać obietnic. Że nie wolno nigdy skłamać. Że dziecko trzeba szanować, reagować na jego potrzeby, pomóc mu zrozumieć emocje. Bardzo łatwo jest napisać poradnik dla rodziców, samemu mając odchowanych nastolatków. Napisać, że dzieci poniżej trzeciego roku życia nie powinny oglądać telewizji wcale, a powyżej - tylko pół godziny dziennie. Że rodzic te pół godziny powinien wtedy spędzić z dzieckiem oglądając wspólnie i tłumacząc wszystkie elementy projekcji. Bardzo łatwo jest piętnować innych rodziców, inne mamy, nawet niezamierzenie, pytając: "Już nie karmisz? Tylko cztery miesiące?!" i kiwać głową z dezaprobatą.

Kiedyś takie same deklaracje padały z moich ust, formułowałam je w głowie, starałam się zakodować, zaprogramować swój umysł na takie działanie. Pisałam o tym nawet tu, niecałe dwa lata temu. Mając dwuletnią dziewczynkę i kilkumiesięcznego chłopczyka czułam się taka mądra i doświadczona. Bo to wszystko wydaje się takie proste, kiedy ma się roczniaka. Nawet dwulatka, ale jedynaka. Ale teraz już milczę, przestałam się wyrywać przed szereg z głoszeniem hipotez. Wszystko się zmieniło, odkąd Wojtuś podrósł. Myślę, że dalej jestem cudowna, jako mama. Choć zdarza mi się nie dotrzymywać obietnic, zdarza mi się jakieś oszustwo, zdarza mi się wiele niedoskonałości. Bo inaczej bym zwariowała. Bo mam dwójkę urwisów i wiele innych obowiązków na głowie. Bo rezolutna czterolatka nieustannie próbuje coś ode mnie wyegzekwować. Bo uczę się jej nie ulegać, ale nie zawsze się da...

Ale jest wiele innych powodów.

Bo wiem, że mi też należy się szacunek, zrozumienie i pomoc w klasyfikowaniu emocji. Wiem, że tego też moje dzieci muszą się nauczyć. Ja jestem pierwszą osobą, z którą muszą się nauczyć socjalizować. Wyczuwać moje emocje i uczyć się uszanować moje złe samopoczucie. Mam prawo mieć zły humor podczas PMSu, mam prawo obiecać, a potem się rozmyślić. Mam prawo strzelić focha. I dobrze mi z tym. Dzieci też mogą się za to na mnie obrazić. Poza tym dobrze wiem, że mamy, które na własnych blogach wydają się doskonałe, niekoniecznie są takie w rzeczywistości na codzień. To trochę tak jak z blogami kulinarnymi - coś może pięknie i apetycznie wyglądać na zdjęciu, a w rzeczywistości być całkiem słabym daniem, obrobionym i podkolorowanym w komputerze...

Czy Wy staracie się używać Photoshopa w samoocenie? Jakim jestem ojcem, bratem, siostrą wnuczką? Czy opisanie siebie na blogu sprawiłoby Wam trudność, kłopot? Odsłaniam przed Wami najczarniejsze strony mojego macierzyństwa. Ale nie czuję się przez to upokorzona, tylko mocniejsza - w końcu czarne strony istnieją w życiorysach każdego z nas.

W macierzyństwie najcudowniejsza jest ta energia, która bez żadnego wysiłku i poczucia poświęcenia pozwala się nieustannie starać. Tak lekko i z łatwością. Staram się bardzo, bardzo, bardzo. Kocham nieprzytomnie. I jak patrzę wstecz - czuję radość, dumę i satysfakcję. Jestem super-turbo-mega-naj-cudowniejszą mamą :)

Poniżej Wojtusiowy Tort Urodzinowy... Trochę podkolorowany, wygląda zdecydowanie lepiej niż smakował :))) przy okazji wrzucę przepis. Zdradzę tylko, że masa na zewnątrz nazywa się Swiss Meringue Frosting...






P.S. Jedno co na pewno mogę stwierdzić, mając dwulatka i prawie czterolatkę - że da się wychować dzieci bez klapsów i jakiegokolwiek bicia. Tego również nie wiedzą mamy roczniaków. Nie mogą przewidzieć tych wszystkich sytuacji, które nadejdą przez najbliższe lata. Ja już wiem i chociaż czasem bezsilność i frustracja i całkowite fiasko wychowawcze aż paraliżuje - dałam radę, poznałam inne sposoby i czuję ogromną ulgę. A z drugiej strony... kto wie, co jeszcze przede mną. Może jednak nie powinniśmy deklarować "Nigdy tego nie zrobię" tylko "Dołożę największych starań, żeby nigdy tego nie zrobić"...?


środa, 18 kwietnia 2012

Flirt. Tarta z kozim serem, ananasem i czerwonym pieprzem...



Czy wspominałam kiedyś, że pod koniec pierwszych studiów rozpoczęłam drugie...? Na pewno nie wspominałam, że tych drugich do dziś nie skończyłam. Nie kolekcjonowałam tytułów, na pewno szkoda, ale coś tam wyniosłam. Kilka miesięcy po narodzinach Meli jeszcze udawało mi się chodzić na zaoczne zjazdy i nawet szykować zadane prace i referaty.

Jednym z tematów był flirt. Jako forma komunikacji. Zbierając materiały do tej pracy, dowiedziałam się wielu bardzo ciekawych rzeczy. O ludziach. O sobie.

Okazało się, że flirtuję niemal non stop! Składając rączki (jak do modlitwy) i błagalnym spojrzeniem prosząc kierowcę, aby wpuścił mnie do ruchu z podporządkowanej drogi. Z nieśmiałym uśmiechem, rozglądając się bezradnie, przy dużych schodach prowadzących do podziemi - w celu znalezienia wybawcy, który pomoże mi znieść podwójny wózek. Zagadując sprzedawcę warzyw koło Hali Mirowskiej. Rozmawiając z taksówkarzem. Z wykładowcą akademickim. Z każdym!!! Buzia mi się nie zamyka, pytam, komentuję, nawijam, głośno śmieję, mrużę oczy, gestykuluję...

Taaak, według nauki o społeczeństwie, psychologii i kilku jeszcze innych dyscyplin - każdy, do kogo się po ludzku, po chrześcijańsku uśmiechnęłam, któremu okazałam bezinteresowną sympatię, dla kogo nie byłam oziębła, oschła i konkretna - miał prawo odebrać moje zachowanie jako flirt!!!

To chyba niedobrze?! Ależ nie!

Dziś flirt jest postrzegany po prostu jako jedna z form komunikowania się. Flirt chyba nie powinien też znać podziału płci... Trzeba go oddzielić od kokieterii, która ma nieco więcej podtekstów odnoszących się do damsko-męskich relacji... Dawniej flirt był popularną grą towarzyską, sposobem na spędzanie czasu. Później na długo zmienił znaczenie. Na gorsze... Choć ja dalej nie rozumiem tych zawiłych definicji i oddzielania zachowań, które "przystoją" mężatce (lub każdej innej kobiecie), od tych, które trzeba piętnować. Bo jednak wciąż - flirciara - kojarzy się pejoratywnie... a ja, z ogromnym dystansem do siebie, stwierdzam: mam flirciarską naturę! Zagaduję każdego. Uśmiecham się i mówię "dziękuję", gdy słyszę komplement. Witam się i pozdrawiam ludzi ze sporą dawką serdeczności w głosie. Wyniosłość, chłód, dystans i obojętność są mi całkowicie obce, a uwierzcie, że często są potrzebne! Bo wszystko ma dwie strony... niestety nierzadko bezinteresowna serdeczność jest odbierana zupełnie niezgodnie z moimi intencjami.

Po pierwsze: rozchichotana blondynka w najlepszym razie bywa odbierana jako głupia, infantylna, paplająca coś do wszystkich dziunia. Czasem jak natrętna mucha, od której ciężko się uwolnić. Siedzi i trajkocze, wybucha śmiechem bez powodu. Irytująca, ale w sumie nieszkodliwa.

Po drugie - jest pewna grupa, która może nastawić się na kontakt, do jakiego w żadnym razie nie zmierzam. Ta serdeczność może obudzić coś, co powinno być uśpione... i wówczas... tak usilnie próbuję narzucić chłód i dystans, a nie umiem...

Jednak tym, co najbardziej rani ... jest odbieranie mojego stylu bycia jako zwykłego lizusostwa, obłudy i dwulicowości, wkupowania się w czyjeś łaski ...

Wydawać by się mogło, że najgorzej ma partner flirciary, że wścieka się z zzazdrości, że nie rozumie, denerwuje się... na sczęście ten mój rozumie :) powiem więcej! Nierzadko widzi wymierne korzyści, które wynikają z tej cechy mojego charakteru...

Tak... chyba flirciary to jednak najgorzej mają same ze sobą. Ciągle analizując jak ich zachowanie może być potencjalnie odebrane, czy mogą być sobą, czy powstrzymywać to co aż wyskakuje z naszej osoby i prosi się o interakcję, o kontakt z innymi ludźmi... Narzucenie sobie znacznej wstrzemięźliwości w relacjach z ludźmi - to było dla mnie największe wyzwanie ostatnich miesięcy. Nie do końca sprostałam zadaniu, bo dość szybko okazało się, że jestem w grupie świetnych ludzi, którym obce jest niewłaściwe ocenianie innych. Moje największe zmartwienie, które dręczyło mnie na wiele, wiele dni, przed rozpoczęciem pracy - już powoli zanika. Nie potrafię opisać jaka to wielka ulga, codziennie przychodzić do biura i móc być sobą... tak zaczynać i kończyć dzień tym, co wychodzi mi najlepiej: życiem w cudownych relacjach z innymi ludźmi!


TARTA Z ANANASEM, KOZIM SEREM I CZERWONYM PIEPRZEM

na podstawie przepisu Anny Olson

na spód:
  • 100g masła o temperaturze pokojowej
  • 100g serka Philadelphia (lub dowolnego innego serka śmietankowego, np. Turek, Piątnica)
  • 75g śmietankowego serka koziego (użyłam Turek, twarożek kozi do smarowania kanapek)
  • 1,5 szklanki mąki pszennej
  • szczypta soli

na nadzienie:
  • 2 łyżeczki skrobi kukurydzianej (lub mąki ziemniaczanej)
  • ½ szklanki śmietany kremówki
  • 1 łyżka złocistego syropu kukurydzianego (pominęłam, nie posiadam takowego :) )
  • ¼ szklanki cukru (pominęłam)
  • ¼ ubitej szklanki brązowego cukru
  • 3 duże żółtka (białka można zamrozić!)
  • 2 łyżki masła
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (lub małe opakowanie cukru waniliowego)
  • szczypta soli
  • ¾ szklanki niesłodzonych wiórków kokosowych
na wierzch:
  • 6-7 plastrów ananasa (użyłam całej puszki, chyba 10 plastrów)
  • ¼ ubitej szklanki brązowego cukru (dałam kilka łyżek zwykłego)
  • 115 g koziego twarogu (Chavroux)
  • 1 łyżeczka pokruszonych ziaren czerwonego pieprzu
Spód: masło zagniotłam z solą, serkiem i mąką, uformowałam spłaszczoną kulę i włożyłam do lodówki. Po godzinie wyjęłam, wyłożyłam ciastem formę do tarty, wierzch wyłożyłam papierem do pieczenia i przygniotłam ziarnami surowej fasoli. Piekłam 30 minut w 180-190C.

Nadzienie: w garnku rozpuściłam masło, cukier i śmietankę, dodałam ekstrakt i sól, wymieszałam, następnie wsypałam skrobię, porządnie wymieszałam i na końcu resztę składników. Podgrzewałam mieszając, aż całość zgęstnieje (prawie jak budyń). Masę wylałam na upieczony spód.

Rozgrzałam piekarnik od góry na maksymalną temperaturę. Na blaszce wyłożonej papierem ułożyłam plastry ananasa (odsączone!), posypałam z wierzchu cukrem i zapiekałam, aż się pięknie zezłociły. Skarmelizowane plastry układałam na wierzchu tarty. Na koniec ułożyłam kawałki twarożku koziego i pokruszone ziarna czerwonego pieprzu.

TA TARTA TO COŚ CAŁKOWICIE INNEGO I NIEBANALNEGO! JEŚLI MIAŁABYM WYBRAĆ TAKI NIETUZINKOWY DESER, ŻEBY KOMUŚ ZAIMPONOWAĆ, ŻEBY KOMUŚ POKAZAĆ NIECODZIENNE I NIEZWYKŁE POŁĄCZENIE SMAKÓW - to już mam swój typ :)))


sobota, 7 kwietnia 2012

Wesołych Świąt!!!

Bez mazurków, babki drożdżowej, pieczeni, jajek faszerowanych i wielu, wielu innych potraw!

Bez kilku dni spędzonych w kuchni.

Bez zakupów w tłoku i stresie.

Bez szczególnych dekoracji.

Bez wyrzutów sumienia.

Czy gorzej...???

Nie!

Mamy za to najwspanialsze pisanki na świecie! I o wiele więcej czasu dla siebie...

Kościółek Góralski pokryty gontem, piracka skrzynia skarbów, galeon i opity rumem pirat - są autorstwa mojego Taty! Pszczółka - moja, Uśmiech (połączenie kolorów najmodniejsze w sezonie) - dzieło Meli :))))










Cudownych, Wesołych i Pogodnych Świąt!!! No, może na pogodę nie ma co specjalnie liczyć...

Niech Wam nie zabraknie przy Świątecznym Stole, tego, czego najbardziej potrzebujecie: Rodziny, Duchowego Skupienia, Wielkanocnych przysmaków, odpoczynku w wolne dni.

Do zobaczenia za kilka kilogramów :)))



Włóczkowe kurki to rękodzieło babci kolegi z pracy - Babci Marianki :)

wtorek, 3 kwietnia 2012

Tête-à-tête... historia pewnej obsesji.




Cywilizowane kobiety są nauczone, by powstrzymywać pierwotne instynkty oraz większość uczuć. Kontrolować emocje, nie okazywać humorów.

Kontrolowanie emocji to podstawa, zwłaszcza w relacjach zawodowych. Czasem też w rodzinnych. Coś z pogranicza tych dwóch relacji to stosunek wiążący mnie z moją nianią. Dualizm każdej sytuacji jest dla mnie męczący, więc i tu, podobnie, sama nie wiem jak poklasyfikować swoje emocje i podsumować nianię doskonałą.



Tak, jest doskonała! Ale... zaczynam odczuwać wobec tej dziewczyny pierwotne i niepohamowane lęki, zazdrość, zawiść... Gdy mój Synek biegnie do niej, wdrapuje się na kolana, gdy widzę jak go przytula - mam ochotę wyrwać go z jej objęć i kazać się wynosić precz!!! Czasem nawet wynosić się precz i ... nigdy nie wracać!!!

Z drugiej strony wszystkim przyjaciółkom opowiadam z przeogromną nutą wdzięczności w glosie, że los zesłał nam taką nianię: mój Synek po prostu ją kocha!

Do jasnej cholery, nigdy nie byłam tak zazdrosna, nawet o męża, o żadną rzecz czy osobę!


Słucham jej wdzięcznego szczebiotu, relacji o wyprawie na plac zabaw, wyliczania książeczek, które czytali, domków z klocków, które zbudowali i łzy zbierają mi się w kącikach oczu. Łzy wzruszenia: oto bowiem relacja świadka z osiągnięć mojego dziecka. Łzy smutku: to nie ja pierwsza to zobaczyłam! Łzy wściekłości na siebie: nie umiem powstrzymać tych negatywnych myśli wobec takiej fajnej dziewczyny! Łzy bezradności: miotam się między zachwytem a nienawiścią. Jedno okazuję. Drugie głęboko chowam. W końcu mam nianię doskonałą!

Wrażenie doskonałości niani potęguje zestawienie ze mną: kiedy wracamy do domu to wszelkie ślady zabawy są już dawno zatarte: zabawki schowane do pudełek, klocki wygarnięte spod kanapy, łóżeczka pościelone, miseczki po obiadkach wyczyszczone i schowane do szafek kuchennych... Kiedy następnego dnia niania wchodzi - to zapewne przeciera oczy ze zdumienia, bo to nie ten sam dom, który wczoraj opuściła: na kanapie piżamy dzieci, na podłodze nocnik, w zlewie pełno naczyń, zabawki w każdym możliwym kącie, u mnie na łóżku bateria ubrań, butów i staników, w łazience ręcznik rzucony na ziemię. A ja biegam między tym wszystkim i popędzam córkę, już wiem, że spóźnimy się do przedszkola. Próbuję upychać ubrania w szafie, wynoszę nocnik. Niania mnie zatrzymuje, spokojnie, mówi, zajmę się tym. Ze stoickim spokojem zbiera i składa piżamki, uspokaja dzieci, wynosi rzeczy tam, gdzie ich miejsce.

Widzę to i milczę. Nie widzę żadnego oceniania w jej spojrzeniu, ale jej spokój - dla równowagi - wzbudza moją okropną irytację. Widzę swój dom jej oczami. Słyszę swój podniesiony glos - jej uszami. Odczuwam swój brak panowania nad sytuacją - jej pozostałymi zmysłami. Jestem niedoskonała. Z tym żałosnym podsumowaniem opuszczam stajnię Augiasza. Odprowadzam córkę, idę do pracy i przez cały dzień odganiam uczucie porażki. Wracam po pracy i, tak jak niania rano, nie poznaję domu. Cykl się zamyka. Dzieci biegają po mnie. Zrzucam ubrania byle gdzie. Wyjmujemy tony zabawek. Nie mam siły ich chować. Z jednym okiem zamkniętym - jak monitor komputera, który powoli się wygasza, by oszczędzać energię, czytam dzieciom jedną książeczkę. Nie mam siły wstać na wieczorne zmycie makijażu. Zasypiam. Mam dziwne sny... widzę jak pracuję przy biurku, a tłum kobiet - matek jakichś dzieci, otacza mnie, zarzucając dokumentami, prośbami, żądaniami. Patrzą na mnie karcącym wzrokiem. Trzymają zdjęcia, na których niania tuli mojego synka, a on ze śmiechem zarzuca jej rączki na szyję. Odwracam się do nich i krzyczę:

- Zostawcie mnie w spokoju! Nie macie serca? Nie widzicie, że teraz, właśnie w tej chwili, jakaś laska bez skrupułów odbija mi chłopaka mojego życia??!!!



Wściekła wychodzę na korytarz. Przypominam sobie "Przeminęło z wiatrem" i mówię sama do siebie, zupełnie jak Scarlett: "Pomyślę o tym jutro!".

Budzę się kilka minut przed alarmem budzika. Iskierka zazdrości, wściekłości i goryczy, która zalęgła się w mojej głowie - została lekko stłumiona przez straszny wstyd za te prymitywne odczucia i pragnienie dostosowania się do norm społecznych, które zabraniają strzelania focha wobec niani, która jest wspaniała dla twojego dziecka. Chwilowo wygrała ta strona mojej osobowości, która docenia nianię i cieszy się, że czas który ja spędzam w pracy - mój synek spędza z cudowną, pogodną i oddaną mu osobą. Obsesja zwyciężona...



Tête-à-tête, czyli SERNIK NA SPODZIE Z CIASTECZEK OREO Z SOLONYM KARMELEM

Obsesja... ten stan ogarnął mnie również w kuchni! Od wielu dni próbuję odtworzyć zwykłe ciastko z cukierni Magdy Gessler "Słodki..Słony..". Chodzi o serniczek o wdzięcznej nazwie Tête-à-tête.

Spód jakby z herbatników digestive, na nim cienka warstwa kajmaku, na wierzchu jakaś serowa masa. Niby banał, ale na razie każda próba kończy się klęską. Dwie kobiety wprawiają mnie w poczucie dyskomfortu psychicznego w jednym miesiącu - niania i Magda Gessler! :)



Za którymś razem dałam sobie spokój z odtwarzaniem identycznego ciacha i wymyśliłam coś własnego. Próba jest nie do końca udana, ale świadomie prezentuję takie "nie-dorobiony" przepis, w nadziei, że ktoś z Was podzieli się ze mną spostrzeżeniami i poradami, jak go poprawić. Spód i solony karmel są doskonałe - nie chcę zmieniać tu żadnych proporcji. Problemem jest masa serowa na górze: próbowałam już wersje z mascarpone, Philadelphią, zwykłym twarogiem mielonym na serniki - za każdym razem masa jest zbyt rzadka i spływa ze spodu przy próbach krojenia... Od razu zastrzegam, że nie chcę kombinować z żelatyną - musi być jakiś inny sposób zagęszczenia tej masy, bez pieczenia of korrs. Jedyne rozwiązanie jakie na razie stosuję, to nałożenie minimalnej warstwy serka - wszystkie smaki łączą się doskonale, ale ciastko jest płaskie i wygląda mało efektownie! Sami widzicie, że to prawdziwa obsesja! Drugie rozwiązanie, to podanie ciasta w formie deseru w szklance. Pokruszone ciasteczka oreo można zalać solonym karmelowym sosem i na wierzch nałożyć serek - tak jak w deserach typu tiramisu. A oto moje proporcje:

spód:
  •  300g ciasteczek Oreo
  • 100g masła (roztopionego)

Ciasteczka wrzucam do malaksera, dodaję roztopione masło i miksuję. Blachę o dowolnym kształcie (prostokątne, kwadratowe, okrągłe) wykładam papierem do pieczenia, przekładam tam masę ciasteczkową i wstawiam do lodówki, musi się porządnie schłodzić.




solony karmel:
  • 200g cukru
  • 30g masła
  • 250ml śmietanki 30-36%
  • 1 płaska łyżeczka soli, najlepiej morskiej - bez substancji przeciwzbrylających i innych "ulepszaczy"

Cukier roztapiam powoli - NIE MIESZAJĄC - w małym garnuszku. Gdy nabierze bursztynowego koloru i calywogóle nie trzeba się nimi przejmować - rozpuszczą się później. Sos doprowadzam do wrzenia i gotuję 5-7 minut, intensywnie mieszając, żeby rozpuścić wspomniane ewentualne grudki. Po tym czasie schładzam najpierw na parapecie, potem kilka godzin w lodówce. Schłodzony przekładam na ciasteczkowy spód.

masa serowa:
  • 500g sera twarogowego (następnym razem użyję 250g!)
  • skórka z polowy pomarańczy
  • ziarenka z połowy laski wanilii (lub ekstrakt waniliowy lub cukier waniliowy)
  • kilka łyżek cukru pudru (do smaku, jak słodką masę lubicie)
  • łyżeczka soku z pomarańczy


Wszystkie składniki masy wrzucam do malaksera i miksuję na gładki krem. Schładzam, potem przekładam na wierzch karmelowej warstwy.

Finito!



Ciekawa alternatywa dla Świątecznego sernika - warto pokombinować, jak tylko znajdę idealne rozwiązanie - dam znać!





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...