Czy wspominałam kiedyś, że pod koniec pierwszych studiów rozpoczęłam drugie...? Na pewno nie wspominałam, że tych drugich do dziś nie skończyłam. Nie kolekcjonowałam tytułów, na pewno szkoda, ale coś tam wyniosłam. Kilka miesięcy po narodzinach Meli jeszcze udawało mi się chodzić na zaoczne zjazdy i nawet szykować zadane prace i referaty.
Jednym z tematów był flirt. Jako forma komunikacji. Zbierając materiały do tej pracy, dowiedziałam się wielu bardzo ciekawych rzeczy. O ludziach. O sobie.
Okazało się, że flirtuję niemal non stop! Składając rączki (jak do modlitwy) i błagalnym spojrzeniem prosząc kierowcę, aby wpuścił mnie do ruchu z podporządkowanej drogi. Z nieśmiałym uśmiechem, rozglądając się bezradnie, przy dużych schodach prowadzących do podziemi - w celu znalezienia wybawcy, który pomoże mi znieść podwójny wózek. Zagadując sprzedawcę warzyw koło Hali Mirowskiej. Rozmawiając z taksówkarzem. Z wykładowcą akademickim. Z każdym!!! Buzia mi się nie zamyka, pytam, komentuję, nawijam, głośno śmieję, mrużę oczy, gestykuluję...
Taaak, według nauki o społeczeństwie, psychologii i kilku jeszcze innych dyscyplin - każdy, do kogo się po ludzku, po chrześcijańsku uśmiechnęłam, któremu okazałam bezinteresowną sympatię, dla kogo nie byłam oziębła, oschła i konkretna - miał prawo odebrać moje zachowanie jako flirt!!!
To chyba niedobrze?! Ależ nie!
Dziś flirt jest postrzegany po prostu jako jedna z form komunikowania się. Flirt chyba nie powinien też znać podziału płci... Trzeba go oddzielić od kokieterii, która ma nieco więcej podtekstów odnoszących się do damsko-męskich relacji... Dawniej flirt był popularną grą towarzyską, sposobem na spędzanie czasu. Później na długo zmienił znaczenie. Na gorsze... Choć ja dalej nie rozumiem tych zawiłych definicji i oddzielania zachowań, które "przystoją" mężatce (lub każdej innej kobiecie), od tych, które trzeba piętnować. Bo jednak wciąż - flirciara - kojarzy się pejoratywnie... a ja, z ogromnym dystansem do siebie, stwierdzam: mam flirciarską naturę! Zagaduję każdego. Uśmiecham się i mówię "dziękuję", gdy słyszę komplement. Witam się i pozdrawiam ludzi ze sporą dawką serdeczności w głosie. Wyniosłość, chłód, dystans i obojętność są mi całkowicie obce, a uwierzcie, że często są potrzebne! Bo wszystko ma dwie strony... niestety nierzadko bezinteresowna serdeczność jest odbierana zupełnie niezgodnie z moimi intencjami.
Po pierwsze: rozchichotana blondynka w najlepszym razie bywa odbierana jako głupia, infantylna, paplająca coś do wszystkich dziunia. Czasem jak natrętna mucha, od której ciężko się uwolnić. Siedzi i trajkocze, wybucha śmiechem bez powodu. Irytująca, ale w sumie nieszkodliwa.
Po drugie - jest pewna grupa, która może nastawić się na kontakt, do jakiego w żadnym razie nie zmierzam. Ta serdeczność może obudzić coś, co powinno być uśpione... i wówczas... tak usilnie próbuję narzucić chłód i dystans, a nie umiem...
Jednak tym, co najbardziej rani ... jest odbieranie mojego stylu bycia jako zwykłego lizusostwa, obłudy i dwulicowości, wkupowania się w czyjeś łaski ...
Wydawać by się mogło, że najgorzej ma partner flirciary, że wścieka się z zzazdrości, że nie rozumie, denerwuje się... na sczęście ten mój rozumie :) powiem więcej! Nierzadko widzi wymierne korzyści, które wynikają z tej cechy mojego charakteru...
Tak... chyba flirciary to jednak najgorzej mają same ze sobą. Ciągle analizując jak ich zachowanie może być potencjalnie odebrane, czy mogą być sobą, czy powstrzymywać to co aż wyskakuje z naszej osoby i prosi się o interakcję, o kontakt z innymi ludźmi... Narzucenie sobie znacznej wstrzemięźliwości w relacjach z ludźmi - to było dla mnie największe wyzwanie ostatnich miesięcy. Nie do końca sprostałam zadaniu, bo dość szybko okazało się, że jestem w grupie świetnych ludzi, którym obce jest niewłaściwe ocenianie innych. Moje największe zmartwienie, które dręczyło mnie na wiele, wiele dni, przed rozpoczęciem pracy - już powoli zanika. Nie potrafię opisać jaka to wielka ulga, codziennie przychodzić do biura i móc być sobą... tak zaczynać i kończyć dzień tym, co wychodzi mi najlepiej: życiem w cudownych relacjach z innymi ludźmi!
TARTA Z ANANASEM, KOZIM SEREM I CZERWONYM PIEPRZEM
na podstawie przepisu Anny Olson
na spód:
- 100g masła o temperaturze pokojowej
- 100g serka Philadelphia (lub dowolnego innego serka śmietankowego, np. Turek, Piątnica)
- 75g śmietankowego serka koziego (użyłam Turek, twarożek kozi do smarowania kanapek)
- 1,5 szklanki mąki pszennej
- szczypta soli
na nadzienie:
- 2 łyżeczki skrobi kukurydzianej (lub mąki ziemniaczanej)
- ½ szklanki śmietany kremówki
- 1 łyżka złocistego syropu kukurydzianego (pominęłam, nie posiadam takowego :) )
- ¼ szklanki cukru (pominęłam)
- ¼ ubitej szklanki brązowego cukru
- 3 duże żółtka (białka można zamrozić!)
- 2 łyżki masła
- 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (lub małe opakowanie cukru waniliowego)
- szczypta soli
- ¾ szklanki niesłodzonych wiórków kokosowych
na wierzch:
- 6-7 plastrów ananasa (użyłam całej puszki, chyba 10 plastrów)
- ¼ ubitej szklanki brązowego cukru (dałam kilka łyżek zwykłego)
- 115 g koziego twarogu (Chavroux)
- 1 łyżeczka pokruszonych ziaren czerwonego pieprzu
Spód: masło zagniotłam z solą, serkiem i mąką, uformowałam spłaszczoną kulę i włożyłam do lodówki. Po godzinie wyjęłam, wyłożyłam ciastem formę do tarty, wierzch wyłożyłam papierem do pieczenia i przygniotłam ziarnami surowej fasoli. Piekłam 30 minut w 180-190C.
Nadzienie: w garnku rozpuściłam masło, cukier i śmietankę, dodałam ekstrakt i sól, wymieszałam, następnie wsypałam skrobię, porządnie wymieszałam i na końcu resztę składników. Podgrzewałam mieszając, aż całość zgęstnieje (prawie jak budyń). Masę wylałam na upieczony spód.
Rozgrzałam piekarnik od góry na maksymalną temperaturę. Na blaszce wyłożonej papierem ułożyłam plastry ananasa (odsączone!), posypałam z wierzchu cukrem i zapiekałam, aż się pięknie zezłociły. Skarmelizowane plastry układałam na wierzchu tarty. Na koniec ułożyłam kawałki twarożku koziego i pokruszone ziarna czerwonego pieprzu.
TA TARTA TO COŚ CAŁKOWICIE INNEGO I NIEBANALNEGO! JEŚLI MIAŁABYM WYBRAĆ TAKI NIETUZINKOWY DESER, ŻEBY KOMUŚ ZAIMPONOWAĆ, ŻEBY KOMUŚ POKAZAĆ NIECODZIENNE I NIEZWYKŁE POŁĄCZENIE SMAKÓW - to już mam swój typ :)))
A więc tak - zacznę od początku. Wpis Twego autorstwa, pojawiający się stanowczo za rzadko :-) jest dla mnie niczym wisienka na torcie, ewentualnie w drinku.Kto kiedykolwiek próbował - wie o czym mówię. Znam takie kobiety, które nawet potrafią w ustach ogonek od takowej językiem zawiązać, hahaha;-)
OdpowiedzUsuńAle wracając do początku;-)
Mam na imię Marta, mam 30 lat i też jestem flirciarą. Witajcie;-)
I uwielbiam podobne mi osoby;-P Bo są ciepłe, szczere, pozytywne i działają niczym balsam na duszę. Daleko im od srogości, obłudy, czepiania się pierdół i "zwieszania" się na innych. Współpraca z takimi flirciarami jest miła, łatwa i przyjemna.Bo tak trzeba! Bo życie jest wtedy cudowne i można wycisnąć je jak cytrynę z tych najważniejszych doznań i przeżyć.
Ale. No właśnie i tu znów potwierdziłaś moje odczucia. Ale czasem czułam, że inni mają mnie za:
a. infantylną cyt. śmieszkę
b. idiotkę bez mózgu, bo taka postawa nie buduje wizerunku autorytetu
c. ślizgającą się dzięki swym "zabiegom".
Dopiero po czasie, kilkakrotnie (zwykle w pracy) "zwracano mi honor", że jak to mogli mnie za kogoś takiego wziąć i tak zaszufladkować. Dlatego mimo, iż czasami mnie to jeszcze wnerwia i lekko ukłuje, staram się mieć to gdzieś i być sobą - uśmiechniętą, serdeczną flirciarą, bo taką siebie lubię i gdybym więcej takich osób miała dookoła siebie, to w ogóle byłoby cudnie!
Tarta - boska, zaraz po zakończeniu mej diety późnopociążowej;-P taką właśnie sobie przyrządzę;-P
Martuśka - z kokieteryjnym i flirciarskim uśmiechem dziękuję za Twój wspaniały komentarz :) flirciary wszystkich narodow - łączcie się!
UsuńNo to sami flirciarze wkoło nas ;)
OdpowiedzUsuńTarta wygląda obłędnie...
Oj fakt, flirciara z Ciebie ;-)
OdpowiedzUsuńA ja myślałem że jestem marudnym gadułą... ;)
OdpowiedzUsuńA jednak Gutku jesteś flirciarzem, z definicji, nie walcz z tym, proszę! Pozdrówki :)
UsuńKurcze to ja też flirciara jestem:) i to wielka:) i jeszcze dziecka tego uczę:) alez ze mnie paskud matka:)
OdpowiedzUsuńTarta cudna .... tak sobie nad nią flirtujecie:)
Nieśmiało spytam ile trzeba dać mąki ?
OdpowiedzUsuńNo, cała ja... sorki - już uzupełniłam ten brak (1,5 szklanki), no i dziękuję za zwrócenie na to uwagi! :)
UsuńJesteśmy po raz pierwszy na Twoim blogu i jesteśmy zauroczone tym wpisem. Prosimy o więcej :-)
OdpowiedzUsuńDziewczyny! Bardzo mi miło! Za to ja już u Was bywałam i podczytywałam :)
UsuńPozdrawiam i zapraszam częściej!