czwartek, 30 września 2010

Co żeńskie, a co męskie???

Dzisiejsze podejście do wychowania dzieci jest chyba odrobinę bardziej "luzackie", takie odnoszę wrażenie. Często na placyku zabaw spotykam starsze babcie, które mówią do dwuletnich dzieciaczków, całkiem poważnym głosem:
- Jesteś dużym chłopcem! Chłopcy nie płaczą! Nie wolno płakać jak się jest takim dużym chłopcem!
albo do dziewczynek:
- No nie! Dziewczynkom nie wolno się tak złościć! Kto to widział, żeby się tak brzydko złości!
Zastanawiam się kto i kiedy to wymyślił, że
a) chłopcom nie wolno płakać
b) dziewczynkom nie wolno się złościć

W pierwszej ciąży skatowałam się ogromną ilością podręczników, poradników, stron internetowych, blogów i innych lektur na temat pielęgnacji i wychowania dzieci. Czy wspomniałam już, że 99% z nich mam teraz ochotę wyrzucić na śmietnik? Jednak ten 1% porad bardzo do mnie przemówił. Dowiedziałam się, że najzdrowszym objawem u dziecka jest wyrażanie własnych emocji. Że to doskonale, kiedy chłopcy płaczą, a dziewczynki się złoszczą i na odwrót. Że rolą rodzica, ogromnie ważną, jest pomóc dziecku nazwać i poklasyfikować te emocje. Pokazać dziecku, że ja-rodzic rozumiem, że jest ci przykro, że jesteś zła, że cię boli, widzę, że się cieszysz. Chyba nie ma tu znaczenia pleć dziecka, bo nie uważam, że chłopczyka ma mniej boleć upadek z chuśtawki niż dziewczynkę. Co do zaś pozostałych różnic miedzy płciami...

Kiedy w drugiej ciąży dowiedziałam się, że będę miała synka, byłam przerażona - jak uda mi się go wychować. W domu miałam już półtoraroczną dziewczynkę i sama - będąc kobietą - miałam jakieś blade pojęcie, że oto wychowuję istotę podobną do mnie, że mogę polegać na własnej intuicji. No a od znajomych usłyszałam, że chłopcy i dziewczynki są odmienni już od chwili narodzin. Znowu sięgnęłam do tych nieszczęsnych poradników, ale nic mi to nie dało... Na razie z bliska obserwuję rozwój córeczki -Meli, bo Wojtunio jest jeszcze malutki, ale mam też siostrzeńca do porównania, jak to jest z chłopcami.
Gdy urodziła się Mela, to od początku starałam się nie stosować podziału na zabawki męskie i żeńskie, więc owszem, Mela dostała w prezencie dużo różowych i dziewczęcych grzechotek, gryzaczków i miękkich laleczek, ale też wielką siatę zabawek po synku mojej siostry, które okazały się hitem! Były tam auta, wóz strażacki, elementy statku pirackiego Lego, ale też odkurzacz i wózeczek dla lalek, w którym mój siostrzeniec woził sobie misie! Czyli moja siostra miała to nowe, świetne podejście, że to nic złego, gdy chłopiec lubi bawić się w sprzątanie, no i czemu nie miałby mieć wózeczka?
Obecnie ulubione zabawki mojej córki to lala-bobas, którą karmi piersią (! naśladowała mnie, jak karmiłam Wojtusia), ale najbardziej ukochane są "żelaźniaczki" lokomotywy z bajki "Stacyjkowo" i mały samolocik. No ale nikogo nie dziwi, gdy dziewczynka bawi się zabawkami przeznaczonymi dla chłopca, a odrotnie to już przesada! Tymczasem mój siostrzeniec to już stuprocentowy 7-letni chłop, który trenuje hokeja, ale lala Meli intryguje go niesamowicie - i jak tu się dziwić, skoro dla niego to taka sama nowość jak pojawienie się w rodzinie Wojtusia - wbrew stereotypowi, że malutkimi dziećmi interesują się tylko dziewczynki.

Mela miała w zwyczaju włazić do gondolki wózka ze swoją lalką, zawijała koszulkę i karmiła piersią :))) następnie lala bekała!!!

A Wojtunio... jest bardzo płaczliwym dzidziusiem, nie jak na chłopca przystało, według tradycyjnego podejścia. A z zabawek... cóż, na razie najbardziej podoba mu się przepiękna, szeleszcząca lala -  którą Mela dostała od dziadków na jej pierwszą gwiazdkę. Nie mam nic przeciwko temu, żeby się nią bawił i nadgryzał :)
Chyba mnie samej wydaje się, że mam do tych spraw bardzo rozsądne i wyważone podejście. Ale co zrobię, gdy Mela będzie chciała trenować np. zapasy...?? :((( chciałam zaszczepić jej takie fundamenty kobiecości, żeby była delikatną dziewczynką, ale rzeczywistość wymyka mi się z pod kontroli, bo rośnie mi tu łobuz. Pociesza mnie jedynie, że Mela od dawna przejawia jakieś zamiłowanie do porządku (którego nie mogła odziedziczyća po mnie!), zaś mój siostrzeniec wprost przeciwnie (a powinien to wyssać z mlekiem matki - idealnie poukładanej i porządnej). Czyli może każde dziecko chce sprobować wszystkiego, a potem i tak pójdzie jakimś swoim torem zgodnym z tym co sobie zaplanowała natura...? to brzmi niesamowicie filozoficznie, a co gorsza stawia mnie w okropnym świetle - jako największego bałaganiarza pod słońcem :)))))

Dzisiejsza propozycja na obiad to błyskawiczne danie, które nazywam "Oszukanym chińczykiem" :)
Oszukanym, dlatego, że jest to po prostu ryż z warzywami i kurczakiem, ale moja córeczka to uwielbia, a ja mam poczucie, że zjada jarzynki i jestesmy obie szczęśliwe.

Oszukana chińszczyzna
Przygotujcie:

paczkę mrożonej włoszczyzny (chyba, że wolicie kupić świeże, obierać i siekać w słupek :))) )
pierś kurczaka
2op. ryżu, najlepiej jaśminowego (ja używam KUPIEC)
2 ząbki czosnku
trochę pokrojonej cebulki
jeśli macie ochotę to też kawałek świeżego imbiru startego na tarce, ewentualnie paprykę, ale ja tym razem nie miałam :)
buteleczkę sosu sojowego (uwierzcie, że rozrózniam już ich smaki, więc polecam Kikkoman)
sos Teriyaki (uwielbiam jego karmelowy posmak, jest doskonały)

Kurczaka posypcie solą, pieprzem, suszoną papryką i podsmażcie. No tak, oczywiście przedtem pokrójcie w kostkę :)
Osobno podsmażcie czosnek przeciśnięty przez praskę lub poplasterkowany - jak lubicie, z cebulką i imbirem i wrzućcie mrożonkę. Kiedy trochę zmięknie dolewam niepoprawne ilości sosu sojowego i teriyaki, doprawiam pieprzem, można też wrzucić inne przyprawy, ale ja to gotuję dla dwulatki, więc zachowuję rozsądek. Chociaż podobno jeśli od małego przyzwyczaja się dzieci do ostrego - po trochu - to szybko uczą się tolerować takie dania. Ja bardzo wcześnie wprowadziła małej czosnek - bo bez tego nie wyobrażałam sobie ugotowania czegokolwiek :)
Na koniec ugotujcie ryż i w jednej misce wymieszajcie warzywa z ryżem i kurczakiem. Ja już u siebie dolewam jeszcze mnóstwo sosu sojowego, a Kacper hot chilli. Pycha!




środa, 29 września 2010

JA TO MAM WYOBRAŹNIĘ :)

Kolejny dzień ulewnego deszczu. Wczoraj po południu kilkadziesiąt minut stałam przy oknie, z Wojtusiem zawiązanym w chuście i nawet bałam się drgnąć, bo tylko w takiej pozycji nie wył. Mela oglądała bajki już drugą godzinę pod rząd. Czekaliśmy tak sobie ściśnięci na powrót taty. Przy tym oknie obserwowałam ludzi, którzy szli ulicą i niewątpliwie wiedli życie skrajnie odmienne od mojego. Zaczęłam sobie wyobrażać, co by było, gdyby moje własne potoczyło się inaczej. Co bym dziś robiła, wraz z nadejściem tej 17:00? Jechała na spotkanie biznesowe? Wstawała od biurka,  uwalniała się z kabli, papierów, ogarniała chaos na biurku. Zbierałabym kubki po zupce instant i kawie. Kiedyś wyobrażałam sobie moje biurko, w boksie, w biurowcu należącym do jakiejś korporacji, która być może by mnie zatrudniła. Wyobrażałam sobie mój strój do pracy – zawsze podobały mi się takie spódnice ołówkowe z wysokim stanem i marynarki wiązane taśmami, zamiast zapinane na guzik - na pewno tak chciałabym się ubierać do pracy. I nosić piękne skórzane aktówki oraz torebki dopasowane do klasycznych czółenek - bez jakiejś tam ekstrawagancji. Wyobrażałam sobie zakupy w centrum handlowym po pracy i liczne spotkania z przyjaciółmi w najfajniejszych knajpach całego miasta. Aktywne weekendy, np.  wypady do Krakowa lub Wrocławia. No i podroże służbowe. Jak np. wyjazdy mojego dobrego kolegi ze studiów, który, pracując w międzynarodowym molochu od badań klinicznych, zwiedził już hayatty, hiltony i sheratony w połowie europejskich metropolii. Zawsze zapominam go zapytać, co jeszcze tam zwiedził. Odkładałabym na urlopy na Bali lub w Argentynie, gdzie smakowałabym wołowiny, która dusiła się przez 3 dni z przyprawami w półtorametrowym dole wykopanym w ziemi albo uprawiała sporty ekstremalne i potem ładowała facebooka zdjęciami z raftingu czy skoku na bungee.
Ciche westchnięcie... nie moje :) Wojtunio resztkami sił wypuścił powietrze, zwolnił blokadę trzymającą smoczka w buzi i sobie kimnął na moim dekolcie. Cudowne :)



Od kiedy pamiętam, nie wyobrażałam sobie pracy 9-17, zorganizowania, punktualności - jednym słowem jestem najmniej odpowiednią kandydatką na jakieś odpowiedzialne stanowisko. Za to od zawsze chciałam założyć własną rodzinę i kiedyś to nawet chciałam mieć czterech synów :) Jeszcze w ciąży członkowie rodziny pół żartem się zastanawiali jak ja sobie dam radę, przy moim totalnym braku organizacji i bałaganiarstwie...? Jakoś dałam. Nagle okazało się, że umiem, gdy trzeba wszystko co niezbędne ogarnąć. Czyli, być może, w każdej kobiecie drzemie biznes woman - bo w końcu prowadzenie domu, dbanie o potrzeby wszystkich domowników, to jak odpowiedzialne stanowisko w firmie, która musi znakomicie prosperować, by zapewnić stabilność. Śmieję się, że moje służbowe podróże to codzienne spacery z dziećmi, wizyty lekarskie z dziećmi to jak spotkania biznesowe na mieście :) Faktycznie kilka "sekretarskich" rozwiązań wprowadziłam do pracy w domu. Wiele czynności ma ściśle określony czas, np. w czwartki obcinanie paznokci dzieciom, piątek rano podlewanie kwiatów, środy - prasowanie :))) i na prawdę tego się trzymam, bo to ważne - te banalne czynności nadają jakiś rytm. Zainspirowałam się jednym z odcinków "Gotowych na wszystko", gdzie Bree miała właśnie taką rozpiskę, co z prac domowych wykonać danego dnia.  Oczywiście spacery też należą do tych codziennych rytuałów. Niestety nie dziś. Z powodu tego deszczu jestem zamknięta jak ptaszek w klatce. Tego właśnie określenia użyłam niedawno, by wyżalić się siostrze - że gdy pada deszcz, to nie mogę wyjść z dziećmi, spotkać się z ludźmi i siedzę osamotniona w domu. I kilka dni temu dostałam od siostry prześliczny i dowcipny prezent: kolczyki przedstawiające ptaszka w klatce :)))
Są świetne, więc nie mogłam się oprzeć by ich tutaj nie pokazać.



A dzisiejszy przepis będzie niestety bez zdjęcia, bo chciałam się z Wami podzielić czymś doskonałym, a na razie tego ciasta nie robię, bo staramy się z mężem nie zajadać słodkościami...

To jest ciasto czekoladowe Giorgio Armaniego :)

3 tabliczki czekolady ( w oryginalnym przepisie są czekolady deserowe, ale ja mieszam pół na pół gorzką z mleczną)
50g cukru
80g mąki
5 jajek
120g masła
szczypta soli

Czekoladę i masło trzeba rozpuścić, podobno w misce nad garnkiem z gorącą wodą, ale ja wrzucam tylko połamane kostki do garnka i na malutkim ogniu. Jak się rozpuści i trochę przechłodzi to wrzucam wszystkie pozostałe składniki i dokładnie mieszam. Następnie można albo wlać masę do foremek od muffinków i wtedy w 180C przez 8-10 minut, albo do formy na tartę i wtedy tyle samo stopni ale 20-30 minut. Ważne aby nie wypiec za bardzo, bo cała płynna czekolada musi się wylewać po przekrojeniu i zlepić podniebienie jedzącego :))))) Koniecznie spróbujcie!!! Jak zrobię przy następnej okazji to dam zdjęcia.

Pozdrawiam i smacznego!!!

poniedziałek, 27 września 2010

NIE MA TO JAK U MAMY :)))

W życiu każdej mężatki/narzeczonej/dziewczyny - ogólnie partnerki, nadchodzi taki dzień, lub jest nawet wiele takich dni (i wtedy trzeba z tym coś niezwłocznie zrobić!!), gdy słyszymy jakieś porównanie do JEGO mamy. Albo jest to mimochodem rzucone:
- zjadłbym schabowego/pierogi
lub
- kurcze, ciekawe jak moja matka to robi, że jej się tak pięknie kwiaty trzymają. Rodzice chyba mają parapet w salonie od południa, co??
lub
- to jest niesamowite jak moja mama to ogarnia, przy takiej ilości obowiązków i zawsze tam taki ład i porządek. Chyba w weekend musimy posprzątać na pawlaczu. Wtedy tam wrzucę więcej naszych klamotów.
Przeważnie ma to mniej lub bardziej uświadomiony podtekst - no weźże się ogarnij kobieto, inni dają radę, to ty też :))))
Gdy taki komentarz zostanie na głos wypowiedziany - nic już w związku nie będzie takie jak dawniej. Jakąkolwiek reakcję to wywoła w nas samych - nigdy nie wolno tego okazać na zewnątrz! Jedne po kilku tygodniach zaserwują schabowczaka z kostką, inne zwymyślają partnera :)
U mnie reakcji jest kilka - w zależności od nastroju:
- śmiało, niniejszym cię upoważniam do przygotowania jutro pierogów, najbardziej lubię ruskie, też dawno nie jadłam!
- ok, zadzwonię do mamy i się umówimy na weekend (pierogi, czy wspomniana tutaj szczawiowa to zawsze "wabik" by dzieci odwiedziły rodziców :) )
lub nic nie mówię, tylko przy okazji zakupów odwiedzamy dział garmażeryjny i kupujemy paczkę pierogów ze szpinakiem, no bo
- kochanie nie wyobrażam sobie jak z tymi dziećmi stoję godzinami przy blacie cała upieprzona w farszu i mące
- ojej no myniu, oczywiście, przecież po to są te kupne pierogi, żebyś właśnie nie musiała!
Ok, kryzys zażegnany. Jednak, po rozmowie z przyjaciółką, która mi wyznała, że u niej schabowy to taka egzotyka, jak u innych dania kuchni tajskiej, zaciekawiło mnie, skąd te porównania? Nie słyszałam o sytuacji, by któraś z przyjaciółek mówiła: no wiesz, mój tata to wszystko umiał naprawić, a my tu teraz puściliśmy tyle kasy na hydraulika! Ojej no mogłabym za to mieć parę skórzanych oficerek!" To byłby taki cios dla mężczyzny, że bardzo, ale to bardzo popsułby relacje w związku na jakiś czas. No tak... tylko, że my - kobiety, wiemy, kiedy coś przemilczeć, a kiedy delikatnie podyskutować. Oni zaś tak bezceremonialnie dają do zrozumienia, że w domu to mieli dobrze, a teraz kicha :)
Więc ta tęsknota za domem rodzinnym i kuchnią mamy jest czymś naturalnym i w sumie to mężczyzna bardziej drastycznie zmienia nawyki wiążąc się z partnerką i wyprowadzając z domu. Staram się nie brać tego do siebie, bo przecież wiem, że to tylko "tak sobie" wypowiedziane. I tak tu rozmyślam: ugiąć się, czy nie? :) 
Z kwiatami na oknie mam super sytuację - odziedziczyłam to po mojej mamie, tzw. zieloną rękę uff... :)
No z porządkiem i ładem, to już pisałam wiele razy - nic z tego, a tu akurat i mama i teściowa są wzorem.
No a z gotowaniem? Pierogi robiłam przysłowiowe dwa razy - pierwszy i ostatni. Schabowego wcale. Ale staram się czasem przygotować namiastkę "typowego domowego obiadu". Wtedy jest pieczona pierś indyka, surówka z kapusty pekińskiej i ziemniaczki, ale po mojemu :) Dla chcącego nic trudnego, czasem warto się poświęcić, a wynik zaskakuje, np. przekonałam się, że domowe tarte zasmażane buraczki robi się szybciutko, a jak spróbowałam to całe dzieciństwo stanęło mi przed oczami!!! :)
Inspirujmy się kuchnią naszych mam i teściowych, z pożytkiem dla związku :)

Pozdrawiam i życzę smacznego!

PS1 - byliśmy u teściów na "ruskich" w ten weekend, dowiedzialam się pocztą pantoflową od dziewczyny szwagra, że są :)))
PS2 - Mój sfrustrowany mąż zrobił w zeszłe święta ogromny półmisek pierogów z kapustą, a były tak pyszne, że sam stwierdził, że lepsze niż kiedykolwiek próbował :) teraz zarzeka się, że będzie lepił w tym roku z córeczką.

 Kapusta pekińska, posiekana, z jogurtem greckim, oliwą, solą i pieprzem
 Pokrojone w kostkę ziemniaczki, usmażone z rozmarynem i tymiankiem, solą i pieprzem, na oliwie, z calą główką czosnku (przyjrzyjcie się - widać ząbek na środku patelni, jak się usmaży przez kilkanaście minut jest przepyszny, słodki, miękki i wogóle nie czuć, że to czosnek)

 Pierś indyka przyprawiam solą czosnkową, pieprzem i slodką papryką, smaruję oliwą i do piekarnika na 1,5h. Potem kroję w plastry i polewam sosem.

czwartek, 23 września 2010

Today on desperate housewife...

Kacper jest na służbowym wyjeździe do Berlina. Takie wyjazdy zdarzają się bardzo rzadko, ale zawsze są dla mnie wykańczające. Ogroooomny szacunek dla samotnych matek... Jak one sobie radzą i nie wariują? Aż wstyd się przyznać, jak mam dobrze, że codziennie, gdy nadchodzi ta 17:00, to przychodzi wsparcie w postaci Kacpra. Nadgodziny i weekendy w pracy to również rzadkość. A wierzcie mi, jak strasznie można się natachać, żeby przez kilka dni samej ogarnąć te dzieci, dom i psa... 
Dźwięczy mi w uszach zabawne zdanko, powtórzone mi przez przyjaciółkę (autorem jest jej mąż). Gdy spytała go, czemu nie może czasem wstać w nocy do dziecka, odparł: "Przecież wy, kobiety, macie ten hormon, który pozwala wam nie spać i nie odczuwać zmęczenia"... Nie wiem nic na temat tego hormonu, może go, cholera, nie produkuję?! Ale jeśli w jakiejś aptece można go kupić, to podrobię receptę, tylko dajcie mi wszystkie potrzebne namiary...
Bo dziś jestem po prostu wykończona. Mela nasiusiała na łóżko (swoje), a Wojtunio zrobił kupę, dla odmiany, na nasze. Molo (mój pies) dwa razy zwymiotował w kuchni, i wogóle miał jakies problemy żolądkowe, bo dwa razy musiałam z nim wyjść poprzedniej nocy... Wojtunio zasnął o 1:00 ale wyspał się już o 5:00 i taki był radosny, że obudził Melunię już o 6:00. Potem tak marudzili, płakali, kasłali, pluli i wyli, że musiałam wyjść z domu zostawiając wszystkie prześcieradła obsiusiane i obkupkane, wszystkie brudne naczynia, składniki na obiad - po prostu wszystko porzucić i wyjść jak najprędzej z domu, bo wiedziałam, że tylko na spacerze będzie względny spokój. Wróciłam o 17:00 i ogarnianie ich trwało do 20:00, teraz zaś pod rząd nastawiłam kilka pralek, zrobiłam obiad na jutro, zmieniłam pościel, ogarnęłam brudne i czyste naczynia, posprzątałam zabawki, pochowałam suche ubrania, wyszłam z psem - jak na chwilę wpadła moja mama, umyłam podłogi i teraz po prostu padam...
Niech ktoś mi tylko powie, czy to nie jest ciężka praca...?
A myślałam, że jak nie będzie Kacpra to spędzę kilka wieczorów z książkami i się zrelaksuję...


Dziś proponuję prościusieńkie grzaneczki i oliwę czosnkową. Oliwa to dobry pomysł na prezent - sama kiedyś dostałam od przyjaciółki słoik domowej roboty oliwy czosnnkowej. Wystarczy posiekać kilka ząbków czosnku, wrzucić do wyparzonego słoja lub butelki i zalać oliwą. Aromat jest intensywny już po paru godzinach, ale najlepszy po tygodniu. Najlepiej jednak zużyć w ciągu kilku tygodni.

A grzaneczki to kawałek chleba posmarowany oliwą czosnkową, starty ser i kilka posiekanych oliwek na wierzch. Kilka minut w gorącym piekarniku i gotowe :)


środa, 22 września 2010

Moje błędy - ku przestrodze :)))

W dzieciństwie wpojono mi zasady dobrego wychowania, z których jedna nakazuje szanować starszych. Problem w tym, że nikt nigdy nie głosił zasad, według których szacunek należy się młodszym. Te śmieszne powiedzonka "Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie" to dramatyczny oddźwięk tego, jak jest faktycznie w naszym społeczeństwie. Rodzice ciągle chcą podporządkować dzieci sobie, a nie siebie samych do dzieci. Dlatego byłam tak bardzo wzruszyły mnie parę lat temu słowa Doroty Zawadzkiej, Superniani, która jest dla mnie ogromnym autorytetem: dziecku trzeba okazywać miłość i szacunek!
To ciągle dźwięczy mi w uszach, bo jak tu znaleźć granicę, pomiędzy tym, żeby szanować decyzje i wybory dziecka, np. nie chce jeść fasolki, nie chce nosić tej kurteczki, nie chce siusiać do nocnika, z jawnymi przejawami terroryzmu dziecka wobec rodziców - mam tu na myśli sytuację, że dziecko widzi jak coś osiągnąć i bezpardonowo do tego dąży. Do tego prawdziwa zmora, to dziadkowie, którzy ze swoja starą szkołą wychowania psują wiele efektów mojej długiej i żmudnej pracy...
Ja szanuję to, że moje dziecko boi się siusiać do nocnika, zakładam jej pieluszkę, bo chcę, żeby czuła się komfortowo i bezpiecznie. Potem zaś słyszę: Meluniu, przecież ty już jesteś taka duża, musisz zrobić siusiu do nocniczka jak duża dziewczynka. Wszyscy się będą z ciebie śmiali, że jeszcze nie robisz.
Albo: wypluj smoczek, smoczek jest "bee", wszyscy się będą śmiali, że masz smoczek w buzi!
W takich chwilach nóż mi się otwiera w kieszeni. Do tego argumenty, że pieluszki są drogie, i i le my na nie wydajemy... Przecież to zupełnie nasza sprawa ile wydajemy i tylko Meli sprawa, kiedy się poczuje gotowa na nocnik.
Dziś jednak uległam i puściłam ją bez pieluchy. Mimo, że przez pół godziny krzyczała i płakała "daj pieluchę", byłam twarda, rozstawiłam w mieszkaniu trzy nocniki i czekałam. Finał był fatalny, mała zaczęła się trząść, krzyczeć "nie bój się", wtulać się we mnie, więc nie dla swojego spokoju, ale dla jej poczucia bezpieczeństwa wyjęłam pieprzone opakowanie pieluch i jej jedną od razu założyłam. Natychmiast zrobiła siusiu. Czuję, że poniosłam dziś fiasko jako rodzic, ulegając czyimś absurdalnym wizjom wychowania i przyuczania dzieci. Moja biedna kruszynka teraz śpi, mam tylko nadzieję, że takie sesje bezpieluchowe nie wywołają u niej jakiejś traumy... Jestem tak potwornie zła na siebie! To właśnie jest wina tej propagandy sukcesu, tego, że rodzice 10miesięczaków chwalą się na placach zabaw jak to ich dzieci siusiają na nocnik, a roczniaki liczą do 10-ciu! A ja mam to wszystko gdzieś, nie tresuję mojego dziecka tylko bawię się z nim w to, co sprawia mu przyjemność, wywaliłam połowę "edukacyjnych" zabawek, które bawią się same zamiast dziecka. I każdemu rodzicowi teraz powiem, że nie jest sukcesem wyuczenie cudem na niemowlaku, że przypadkiem siedząc 40 minut na nocniku coś tam popuści, ale wyczucie sygnałów dawanych przez dziecko, że jest gotowe pokonać kolejny stopień w rozwoju.

RODZICE: bawcie się ze swoimi dziećmi, turlajcie się na łóżku i podłodze, chowajcie się za murkiem i wyskakujcie z dzikim krzykiem, chodźcie się pluskać na basenie, a nie "uczcie" pływania, rysujcie, malujcie palcami, noście w chustach i mnóstwo przytulajcie!!! To bardziej wesprze rozwój niż liczące słoniki i żółwiki, ślimaki co to śpiewają alfabet, i inne kolorowe zmory, co to teraz stoją w kącie.

 
Dziś proponuję obłędny sos pomidorowy do makaronu, którym podzielił się ze mną niedawno dobry znajomy (świetnie gotuje - zaproszenie do nich na obiad to uczta dla podniebienia). Trochę go zmodyfikowałam.
 
SOS POMIDOROWY Z MASCARPONE
  • duża marchew
  • trzy ząbki czosnku
  • trzy czerwone cebulki
  • puszka pomidorów
  • garść ziaren kolendry
  • sól
  • pieprz
  • suszona papryka
  • bulion w proszku
  • opakowanie (250g) serka mascarpone (ja używam polskiej "Piątnicy" jest świetny do sosów)

 
Marchew, czosnek i cebulkę drobno posiekane podsmażam na oliwie, ale nie za długo, bo marchewka musi być do pogryzienie, lekko twarda. Potem dodaję puszkę pomidorów i przyprawy: łyżkę utłuczonej w moździerzu kolendry, sól, pieprz, łyżeczkę bulionu. Pod sam koniec dodaję serek i wszystko mieszam i już nie gotuję. Podaję z makaronem typu spaghetti, ale może być każdy inny, natomiast uwaga! nie dwajcie juz żadnego serka do posypania, bo co za dużo to nie zdrowo! Koniecznie dajcie dzieciom, Mela uwielbia wszystkie kluchy i im bardziej się pobrudzi przy jedzeniu tym lepiej!
 

 

wtorek, 21 września 2010

ROZMÓWKI

- Co to jest?
- Wóz strażacki
- Co to jest?
- Wóz strażacki
- Co to jest?
- Wóz strażacki
- Co to?
- Strażak
- Stazak
- Strażak
- Co to jest?
- Strażak. A to jego wóz strażacki
- Wós stazacki.
- Brawo!
- Bawoooo!!! Co to jest?
- Wóz strażacki...

... powtórzenie całego cyklu...

Wszystkim życzę miłego dnia i zmykam do mojego strażaka!

Świetna przekąska z kuchni arabskiej:

Hummus

Hummus jest znakomitym dipem, który świetnie smakuje ze zwykłą pitą. Odkryliśmy ostatnio z Kacprem w Kuchniach Świata oryginalny grecki chlebek pita (chyba 7pln), mrożony i wspaniały!

puszka ciecierzycy
4 łyżki tahini (pasta sezamowa do kupienia w sklepach z orientalną żywnością, min kuchnie świata oraz asian house
ząbek czosnku
oliwa
sól
pieprz
sok z cytryny

Ciecierzyca, czosnek, tahini do malaksera i zaczynam powoli mielić, dolewając oliwy i soku z cytryny (na poczatku trochę). Hummus musi mieć konsystencję pasty do zębów :)
Potem trzeba spróbować i przyprawić - uważajcie z cytryną, za dużo nie jest dobrze.
W zasadzie ciężko powiedzieć jaki ma mieć smak - ja chyba daję pół łyżeczki soli i sporo pieprzu i oliwy. Każdy doprawia według własnego uznania. Właściwie nie wszyscy lubią hummus - ja uwielbiam, pierwszy raz spróbowałam zrobiony przez moją teściową i był wspaniały. Teraz robię bardzo często. Można w budce z kebebami kupić ten cienki chlebek i wtedy smakuje wybornie posmarowany hummusem!
Smacznego.
PS1 - wiem, że dzisiejszy post to tak na "szybciocha"
PS2 - obiecuję poprawę




sobota, 18 września 2010

"Smaczne" inspiracje :)

Są takie weekendy, w które nie możemy wyjść z dziećmi na spacer, ani na zakupy, bo maluchy są jakieś niemrawe i zasmarkane. Na dodatek nikt nie chce się nad nami zlitować i zostać z nimi, żebyśmy mogli wyjść sami. Wtedy siadamy sobie w dwa komputery na przeciwko siebie (urocze, co?) i robimy zakupy - internetowe! Wczoraj odwiedziłam stronkę http://www.pakamera.pl/ i jak zwykle wchłonęło mnie na kilka godzin. Gdy wreszcie ta "czarna dziura" wypluła mnie z powodu braku zasilania w laptopie, naszły mnie refleksje... jedzeniowe. Jak bardzo potrawy i smakołyki inspirują projektantów współczesnej biżuterii, bo martwe natury ze starych obrazów, to już było. Teraz cała gama ozdób, biżuterii, torebek przedstawia motywy jedzenia. Oglądałam te śliczne drobiazgi kilkadziesiąt minut. Jako gotująca Pani Domu koniecznie muszę mieć brelok i broszkę muffinka! To, co najbardziej podoba mi się w gotowaniu, to nie tylko sam akt przyrządzania potrawy, ale też sposób podania. Serwetki, talerzyki, miseczki - mogłabym na to wydać fortunę (gdybym kiedykolwiek się jakiejś dorobiła, ale na razie mi to nie grozi :) ). Teraz pomyślałam sobie, że fajnie byłoby zrobić imprezę tematyczną (jeśli chodzi o jedzenie) i dobrać odpowiednie dodatki również dla stroju gospodarzy :) Zawsze mam pretekst, że potem to będzie drobiazg dla mojej córeczki - ona już jest na etapie fascynacji spineczkami, koralikami etc. Zresztą ten argument wmawiam sobie za każdym razem, gdy kupuję coś z biżuterii dla siebie - że Melania kiedyś to odziedziczy :))) Wracając do jedzeniowych inspiracji: przeszukałam pakamerę i allegro i znalazłam kilka fajnych drobiazgów.
Cudeńka, które można czasem założyć, choćby dla jaj:

 
 
Broszka bakłażan jest urocza, podobnie jak kolczyki pomarańczki, ale absolutny hit to pierścionek sushi, prawda??!! Ten z czekoladą też śmieszny.
Pomarańczki, czekolada i sushi pochodzą z galerii "Modeliniaki" na pakamera.
A tu kolczyki, które dostałam kiedyś w prezencie od siostry (Click):
arbuzy i kawałki tortu :)

 
 
Dziś nic nie chce mi się gotować, więc odmrażam zupę krem z cukinii, którą kiedyś tam ugotowałam na czarną godzinę.
 
bKREM Z CUKINII
 
  • Dwie, trzy cukinie
  • trochę wody
  • oliwa
  • czosnek
  • bulion w proszku
  • serek philadelphia lub inny śmietankowy (krówka śmieszka, hochland czy inne - ale lepiej philadelphia)
 
Cukinie gotuję, najlepiej na parze, ale mój parowar to obecnie zarekwirował Kacper i wyparza tam butelki Wojtunia :)
Jeśłi w garnku z niewielką ilością wody to od razu bulionem w proszku (łyżka powinna być ok)
Czosnek podsmażam w plasterkach na oliwie. Następnie w malakserze miksuję cukinie, czosnek, a pod koniec dodaję serek do smaku (musicie próbować jak wam smakuje, nie dodawać od razu dużo).
  
Można zrobić grzanki czosnkowe lub ziołowe. Kilka kromek czerstwego chleba kroję w kostkę, polewam oliwą i wrzucam na patelnię z kilkoma rozgniecionymi ząbkami czosnku - wspaniale przejdą aromatem. Można też posypać grzanki mieszanką ziół suszonych (bazylia, natka, rozmaryn, tymianek, majeranek, co kto lubi).
 
Zupa z grzaneczkami jest pyszna!
 

 

 

 

 

czwartek, 16 września 2010

KOSMETYKI I CIASTECZKA

Od wczoraj zniknęły wszystkie 24 sztuki (na spółkę z Kacprem i Melcią), przepis na dole...
A to piękne świąteczne pudelko już się pojawiło w Ikei.
 
Osobliwości mojego męża jest sporo, między innymi ma absolutnie niezrozumiałą obsesję na punkcie bycia męskim, czy też raczej na punkcie nie bycia niemęskim. Prawie wszystko według niego jest niemęskie, zwłaszcza linie odzieżowe wielkich sieciówek typu h&m, moda na metroseksualny wygląd, koszule typu slim fit i UWAGA - kosmetyki. Unika jak ognia wszystkich kremów, bo po niech ma "taką dziwną skórę". Tzn. miękką? zadbaną? Nie dowiem się tego nigdy. Po prostu kremy, balsamy - wszystko to jest niemęskie. Gdy przed naszym ślubem (będzie już 4 lata!) zaproponowałam mu, by poszedł ze mną do kosmetyczki, na zwykły, podstawowy zabieg dla mężczyzn - to nie odzywał się do mnie chyba ze dwa dni! Podskoczył na krześle jak oparzony i mało nie zakrztusił się kawą!
 
Oczywiście podstawowa higiena to bez dwóch zdań. Ale skoro nie używa tych wszystkich kremów, balsamów, etc. to za każdym razem jak gdzieś jedziemy, proponuję: spakujmy się do jednej kosmetyczki (moja jest ogromna). Zawsze odmawia. Bierze swoją, też dość przepastną, a w środku tłuką się o siebie w tej przestrzeni: szczoteczka, żel pod prysznic, dezodorant i maszynka do golenia... Bo balsam po goleniu to jest od święta! Teraz rozumiem, że może męska twarz to taka niedogolona, smagana wiatrem i piaskiem, jaką znamy z Clinta Eastwooda w "Bez przebaczenia"? No ale dorobił się imponujących zmarszczek dość szybko, może już w "Tylko dla orłów"...
 
Więc u nas w domu, gdy dziecko podkradnie coś z łazienki, to zawsze jest na mnie, bo ja mam tego "stafu" 10 razy więcej. Wczoraj był sudocrem Wojtusia, gęba i włosy usmarowane, dziś maść majerankowa na katar, zaś regularnie: moja szczotka do włosów, puder z pędzelkiem i błyszczyk. A jednak dziś to nie ja byłam winna, a scenka była urocza: oto weszłam do sypialni i na naszym małżeńskim łożu siedzi Mela i z ogromnym skupieniem smaruje buzię żelem Durex Play... Na szczęście nie wszystkie produkty kosmetyczne są niemęskie :)
 
Dziś jako "remedium" na tę cholerną jesień, która miała być złota i polska, ale nie jest, proponuję wyborne ciasteczka popularne jako chocolate chip cookie, ale tu są w zdrowszej wersji owsianej!
 
OWSIANE CHOCOLATE CHIP COOKIES
 
Przepis na okolo 24 ciasteczka.

  • 140g masła
  • kilka łyżek brązowego cukru
  • łyżka miodu
  • 1 jajko
  • aromat (najlepiej naturalny waniliowy)
  • 1 szklanka mąki
  • 1 szklanka płatków owsianych
  • 1 szklanka rodzynek
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/4 łyżeczki soli
  • Można dodać kawałeczki posiekanej czekolady, ale dobre są też tylko z rodzynkami.
 
Masło musi być w temperaturze pokojowej, ja zawsze zapominam je wyjąć zawczasu, więc potem walczę z takim twardym. Masło, jajko, cukier, miód mieszam na masę w miarę gładką, a osobno mieszam wszystkie sypkie składniki, po czym dodaję do masy i mieszam - niestety najlepiej rękoma. Potem formuję kulki i układam na blaszce z papierem do pieczenia. Max. 10 minut w 180C i gotowe, a jakie pyszne!
 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...