Jakiś czas temu w parku: po grząskiej alejce idzie mega wylansowana mamusia, a obcasy boleśnie wbijają się w żwirek przy każdym kroku. Maluszek jest zapięty w wózku dziesięcioma pasami, żeby przypadkiem nie wylazł z i się nie pobrudził. Razem z innymi mamusiami wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia heh... Właściwie nie sposób powiedzieć co sobie myślimy - że to nietypowy widok, że ona trochę tu nie pasuje, że to tak średnio na plac zabaw... A ona idzie dalej. Przechodzą koło piaskownicy. Zorientowała się co jej grozi, szybko skręciła. Za późno! Dziecko zobaczyło placyk zabaw i piaskownicę i głośno domaga się, żeby wyjść z wózka. Musi mu ulec: sadza malca ostrożnie na brzegu ławeczki. Nie mają żadnych foremek i łopatek (bo nie przypuszczała, że będzie tu piaskownica, a może myślała, że dziecko nie dojrzy, a może uważa, że zabawki do piaskownicy ciągle są brudne i wogóle piaskownica jest brudna i psiakrew czemu nie udało jej się przemknąć obok!), więc dziecko sięga po jakieś zostawione w piaskownicy przez inne dzieci. Grymas obrzydzenia przemyka po jej twarzy, ale zaciska usta i nie protestuje. Nagle - bach! Malec spadł z ławeczki - cały w piasku, piszczy z radości. Mamusia rozgląda się z rozpaczą dookoła, jakby szukając kogoś kto ruszy jej z pomocą i wyciągnie brzdąca z piachu (i sam się pobrudzi zamiast niej). Niestety, wszystkie pozostałe mamy obserwują scenkę z ogromną mściwą satysfakcją - sorry - taka mroczna strona nas. Mamusia pochla się nad brzegiem piaskownicy, próbuje dać krok, ale wąska, piękna ołówkowa spódnica trzeszczy w szwach - nie da rady! Wygina się więc w łuk i tu akurat obcasy ułatwiają jej ten manewr - zaryły się w ziemi, więc ją dobrze stabilizują. Maksymalnie wyciągniętymi rękoma chwyta dziecko, jak automatyczna maszyna losująca misie w wesołym miasteczku. Wyjmuje malca, cały czas zachowując dystans między nim i swoim ciałem. Zrezygnowana stawia go na ziemi. Chwila namysłu, co z nim teraz zrobić?! Zdejmuje piękny, zdobiony szal i otrzepuje dziecko prychając przy tym, jakby sprzątała gówno psie, albo coś jeszcze gorszego. Znów z innymi matkami uśmiechamy się pod nosem, chyba wszystkie myślimy to samo - zaraz ten szal, co to doznał takiego skażenia, to chyba wyląduje w śmietniku, jak takie chusteczki, którymi czyszczę Meli rączki na spacerze. Ale nie, jednak kładzie go na wózku i usadza malca, który dopiero teraz się zorientował, że już koniec zabawy i głośno przeciw temu protestuje. Mama przypina go siłą szelkami w wózku i grzęznąc w żwirku odjeżdżają, po chwili już nawet nie slyszymy płaczu, tylko zaczynamy słyszeć nasze dzieci i wszystko wraca do normy, wymazujemy ten epizod z pamięci!
P.S. Kilka tygodni później widziałam ją w balerinkach i sukience, ale pod spodem legginsy! Awansowała do naszego kolektywu i tak trzymać!
Dziś polecam przepis, który wystawi Waszą cierpliwość na ogromną próbę!!! Na końcowy efekt czeka się bowiem aż 6 miesięcy!!!
Chodzi mi o:
NALEWKA MALINOWA
To jest taki jesienny rytuał, który podtrzymujemy z mężem, takie nasze sposoby, aby cieszyć się każdą porą roku. Nasz przepis na nalewkę pochodzi z dodatku do którejś z gazet, chyba z przed roku.
- 4 kg malin
- 1,5 kg cukru
- 1l wódki
- 1l spirytusu
- 5g goździków
- można też dać kilka plasterków limonki
Maliny wrzuciliśmy do słoja (mamy dwa 5-cio litrowe), dodaliśmy cukier, przykryliśmy gazą i odstawiliśmy na nasłoneczniony parapet. Kacper codziennie potrząsał tym gigantycznym słojem, ja bym nie dala rady. Po 3 dniach dodaliśmy goździki (wtedy też można dać kilka plasterkow limonki, ale my zapomnieliśmy, ale nie szkodzi :))), wlaliśmy połowę wódki i połowę alkoholu, znów na parapet i znów codzienne potrząsanie. Po tygodniu zaczęła się ekwilibrystyka z naczyniami. Chodzi o to, żeby zlać sok z alkoholem znad miąższu, który osiadł na dnie - do innego naczynia. Zlany sok z alkoholem z jednym sloju na parapet, a pozostały w drugim słoju miąższ malinowy zalaliśmy pozostałym spirytusem i wódką. Teraz to stoi u nas na parapecie przez kolejny tydzień. W ten weekend musimy połączyć oba nalewy, przecedzić przez gazę lub filtr do staromodnego ekspresu do kawy, przelać do wyparzonych butelek i zakorkować. Wtedy nalewka będzie dojrzewać w jakimś zacienionym miejscu przez co najmniej 6 miesięcy!!!
bardzo zabawne :-)
OdpowiedzUsuń