Ok. Wszystkich, którzy nie lubią patosu w stylu "Urzekła mnie Twoja historia" muszę uprzedzić: ten tekst jest na tzw. gulę, wyciskacz łez i niemal tandetny "wzruszacz", ale nie mogę się powstrzymać przed jego opublikowaniem, bo wszystko co tu napisałam to prawda... Sama często uciekałam przed nagłówkami w stylu "Przeczytajcie o moim dziecku..." i długaśnymi, łzawymi historiami, szczegółowymi opisami wyłącznie cierpienia, bez happy endu. Ale szczegóły poznacie poniżej i lojalnie ostrzegam: czytacie na własne ryzyko, bo takiego wzruszenia i emocji jeszcze u mnie nie było!!!
W lipcu ubiegłego roku Mela skończyła 2 latka, gadała jak najęta, rozpoznawała kolory, liczyła, zaczynała opowiadać wierszyki i była okazem zdrowia i wdzięku. Mój synek skończył 2 miesiące, wyjeżdżaliśmy na pierwsze wspólne wakacje całą piątką: my, dwoje dzieci i pies. Jakieś totalne apogeum szczęścia - wspaniałe widoki austriackich Alp, pyszne jedzenie, wędrówki, odpoczynek.
W lipcu ubiegłego roku Mela skończyła 2 latka, gadała jak najęta, rozpoznawała kolory, liczyła, zaczynała opowiadać wierszyki i była okazem zdrowia i wdzięku. Mój synek skończył 2 miesiące, wyjeżdżaliśmy na pierwsze wspólne wakacje całą piątką: my, dwoje dzieci i pies. Jakieś totalne apogeum szczęścia - wspaniałe widoki austriackich Alp, pyszne jedzenie, wędrówki, odpoczynek.
Mniej więcej w tym samym czasie, w Wejherowie, urodziła się niewiarygodnie wyjątkowa dziewczynka. Laura. Chora na bardzo rzadkie schorzenia genetyczne: klątwę Ondyny i zespół Hirschsprunga. Jedna z chorób uniemożliwiła maleńkiej dziewczynce samodzielne oddychanie, a druga - jedzenie, trawienie i wydalanie...
W czasie, gdy ja spędzałam tak cudownie udane wakacje - matka tej dziewczynki zmagała się z niemożliwym do zniesienia bólem, stresem, bezradnością. Kilka tygodni później, w czasie, gdy ja założyłam swojego bloga "by uciec od rutyny", Emilia - mama Laury, nie mogła nawet marzyć o odrobinie domowej rutyny, bo od wielu, wielu dni jej rutyną stał się szpital, bezsilne patrzenie na cierpienie dziecka, niepewność związana z brakiem właściwej diagnozy.
Na bloga "Kochamy Laurę" trafiłam przypadkiem, gdy weszłam na stronę blog roku 2010 sprawdzić, jak tam eliminacje i werdykt jury. Nie potrafię opisać jak bardzo wzruszyła mnie historia tej rodziny. Jak bardzo czułam się wytrącona z równowagi faktem, że na dwie osoby - rodziców Laury spadł taki ciężar, że stanęli w sytuacji, z której nie ma głównego wyjścia, a jednak przez kolejne miesiące odnajdywali szczeliny, wyjścia awaryjne i z jeszcze większym zapałem czekali, aby sprostać kolejnym wyzwaniom. Przeczytałam tego bloga od najstarszego do najświeższego wpisu i bardzo długo dochodziłam do siebie. Zadawałam sobie mnóstwo pytań, aż wreszcie jedynym sposobem bym poczuła ulgę okazała się drobna pomoc tej rodzinie. Chciałam się z kimś podzielić moimi spostrzeżeniami i odczuciami. Opisać jak podziwiam Emilię, kobietę, która stanęła na rzęsach, poruszyła niebo i ziemię, a w międzyczasie lekarzy, media, ministerstwa i tysiące ludzi w Polsce i na całym świecie - by walczyć o każdy dzień życia swojej córki. Nie mogłam się otrząsnąć ze zdumienia. Emilia opisuje dość szczegółowo chorobę córeczki, ale to co od razu "uderza" w jej tekstach, to niesamowity hart ducha i niezachwiana wiara w słuszność własnego postępowania i w lepsze jutro. Dużo osób może stwierdzić, że chyba każdy by tak walczył o swoje dziecko. Z opowieści Emilii wynika jednak, że nie każdy - w czasie wielomiesięcznego pobytu w szpitalu widziała ciężko chore dzieci, porzucone przez rodziców, których niewytłumaczalnie okrutny czyn wynikał z tego, że przerosła ich choroba dziecka, pech i nieszczęście. Tym większy - niemożliwy do wyrażenia podziw, szacunek i poczucie ogromnej sympatii wobec tej kobiety zrodziło się gdzieś w mojej głowie. Ona zmaga się z taką ilością problemów, których jedna osoba nie jest w stanie udźwignąć! Lekarze nie dawali jej złudzeń co do poprawy stanu jej dziecka. Ich wyroki zawsze były pesymistyczne. Ta kobieta sama próbowała diagnozować i obserwować swoje dziecko i tylko i wyłącznie dzięki jej intuicji i szalonej miłości dziewczynka przestała korzystać z respiratora w ciągu dnia, zaczęła ćwiczenia umożliwiające jej wydawanie dźwięków... Nigdy nie słyszałam o kimś tak wspaniałym jak ona, ani o kimś tak niezwykłym jak jej córeczka - która mimo tylu bolesnych zabiegów, operacji, ciągłym podłączeniu do aparatury ratującej życie - uśmiecha się, zjednuje sobie lekarzy i pielęgniarki, nie daje za wygraną i mimo tylu rurek, przewodów, którymi oplecione jest jej ciałko - sama siada, próbuje gaworzyć i rozwija, zupełnie jak mój Wojtuś! Determinacja jej matki, jej hart ducha, jej konsekwencja są czymś tak dalekim od moich cech, że na początku czytając jej historię poczułam się stłamszona i nic nie warta. Zaraz potem pomyślałam "Dzięki Bogu, że nigdy nie musiałam udowadniać swojej determinacji, że nigdy nie musiałam o nic tak walczyć". Być może i we mnie zrodziłyby się takie cechy w sytuacji takiej ciężkiej próby. To, że nie miałam tak ciężkich doświadczeń nie czyni ze mnie przecież mniej wartościowego człowieka.
Właściwie nie wiem czemu chciałam napisać o Laurze u siebie na blogu. Przecież to temat poruszany już przez tyle mediów. Oczywiście, warto podkreślić, że Laurze można pomóc, najlepiej finansowo. Na jej stronie wymienione są dane kontaktowe, numery kont. Sama poprosiłam męża, aby przekazał 1% podatku na tę dziewczynkę. A ja chciałam napisać chyba bardziej o Emilii. O tym jak ją podziwiam i jak bardzo chcę ją wesprzeć. Chociaż szczerze mówiąc nie wiem czy chcę, żeby przeczytała mojego bloga. Moje problemy, które tu opisuję, są tak nie znaczące, a poza tym moja rodzina na tle jej zmagań może się wydawać tak doskonała i szczęśliwa, że bluźnierstwem byłoby sobie od czasu do czasu ponarzekać, że np. Wojtuś miał zapalenie oskrzeli. Czytając zapiski z życia tak skrajnie odmiennej, szczęśliwej i po prostu normalnej rodziny, Emilii mogłoby chyba pęknąć serce. Ale z drugiej strony jedyne co mogę zrobić dla Emilii, oczywiście poza pomocą Laurze, to żyć normalnie! Normalność - to coś do czego ona dąży maleńkimi kroczkami. O tym właśnie marzy. Nic nie poradzę na to, że są rodziny normalne, z totalnie błahymi problemami i rodziny zmagające się z ciężkimi chorobami najbliższych. Mogę jedynie podkreślić swoją normalność - docenić to co mam i się tym cieszyć, bo gdybym postępowała inaczej - Emilia nigdy by mi tego nie wybaczyła. Mogę również, korzystając z 64 stałych obserwatorów i 500 wejść na bloga na dobę, poprosić, żebyście rozważyli przekazanie 1% podatku lub inną formę pomocy tej dziewczynce. Poza tą jedną dyskretną prośbą nic na moim blogu nic się nie zmieni. Będę dalej gotować, żartować i czasem narzekać. Dalej będziecie otrzymywać małe dawki humoru, opisy śmiesznych momentów w moim życiu.
Wspaniałej Emilii dedykuję tartę cytrynową. Chociaż Emilii może się to wydać dość wariackie (ta dedykacja przepisu) to chcę, żeby wiedziała, że dzisiejszy wpis i przepis jest przygotowany z myślą o niej i jej ciężkiej drodze do normalnego życia.
Emilio, chyba wczoraj byłaś w Warszawie na gali Bloga Roku 2010 - o tym, że się wybierasz przeczytałam na Twoim blogu. Gratuluję Ci tego sukcesu, tego, że dotarłaś do tylu odbiorców, że znalazłaś tyle osób chętnych pomóc Twojej córeczce, że jury doceniło Twój pamiętnik z ostatnich miesięcy. To było cenne i wzruszające doświadczenie przeczytać o Waszych zmaganiach, o poświęceniu, nie traceniu wiary i wielkiej miłości jaką darzycie Laurę.
Pozdrawiam, i wszystkimi myślami, siłami, słowami i nie wiem czym jeszcze życzę, żeby Laura jak najszybciej pokonała chorobę!
Małgosia
Mama Meli-łobuziary i słodkiego Wojtusia-mazgaja
Tych, którzy czekali dziś na jakiś zabawny tekst i bajerancki przepis - no cóż... zapraszam po weekendzie.
********************************************************
TARTA CYTRYNOWA
Od kilku tygodni przymierzałam się do upieczenia tego ciasta - chodziło za mną od dawna, a nigdy sama go nie przyrządzałam. W końcu nadarzyła się okazja - dzisiejszy symboliczny wpis, zadedykowany niezwykłej rodzinie. Moja tarta tym się różni od innych tego typu wypieków, że skórka i sok z cytryny są dodane już do ciasta, a nie tylko do nadzienia.
ciasto
- 150g mąki
- 1/4 łyż. proszku do pieczenia
- szczypta soli
- 60g cukru pudru
- skórka z 3 cytryn (drobno starta)
- 3 łyżki soku z cytryny
- 125g masła
- 1 żółtko
- 2 jajka
- 2 żółtka
- 50g cukru pudru
- 4 łyżki mąki/skrobi kukurydzianej lub ziemniaczanej
- skorka z 1 cytryny
- 3 łyżki soku z cytryny
- 300ml mleka
- 300ml śmietanki kremówki
- 1 łyż. ekstraktu waniliowego
Przygotowania do ciasta zaczynam od włożenia masła do zamrażalnika i umycia/sparzenia cytryn. Gdy masło jest zmrożone ścieram je na tarce w drobne wióry, a z drugiej strony tarki ścieram skórkę z cytryny - mam wtedy już dwa najważniejsze składniki ciasta na talerzu. Nie trzymam się tych reguł, żeby osobno połączyć mąkę z solą, proszkiem i cukrem - wszystko wrzucam "jak leci" na ten jeden talerz i zagniatam ciasto, nie zapominając o żółtku i dodaniu soku z cytryny (gdyby ciasto było zbyt rzadkie, dodajcie więcej mąki). Ciasto trafiło na balkon na 10min, żeby się zmroziło, a potem do piekarnika (190C) na 15min, gdzie niestety się troszkę przypaliło. Trudno!
Gdy ciasto się piekło to nie zauważyłam, że się zbyt mocno rumieni, bo akurat robiłam nadzienie: w misce wymieszałam jajka, żółtka, skrobię kukurydzianą, ekstrakt waniliowy i cukier, a następnie skórkę z cytryny i sok - ostrożnie i po trochu, bo z tym kwaśnym sokiem bywa różnie. Nie było go w przepisie (tego soku), to był mój pomysł, więc zachowałam "rezerwę" :) Do garnka wlałam mleko i śmietankę i podgrzewałam powoli, a gdy wszystko się mocno podgrzało, wlałam masę jajeczną i podgrzewałam aż do zagotowania. Jak dla mnie nadzienie wciąż było zbyt mało cytrynowe, więc po kropelce dodałam jeszcze sporo soku - musicie spróbować i uznać sami - niektórym sama skórka wystarcza.
Na upieczony spód wylałam nadzienie i piekłam w 160C jeszcze ok.30 minut. Nadzienie od samego pieczenia się nie zestali zupełnie, trzeba jeszcze schładzać gotową tartę w lodówce przed podaniem. Na patelni podsmażyłam półplasterki cytryny z łyżką cukru i wody aż się trochę skarmelizowały. Użyłam ich do dekoracji, chociaż ten przypalony spód popsuł efekt wizualny mojej tarty... Próbowałam to "podratować" cukrem pudrem i wyszło jeszcze gorzej :( ale niech Was to nie zraża - smak jest absolutnie wspaniały!
Też czytałam bloga Emilii. Długo nie mogłam dojść do siebie i teraz jeszcze bardziej doceniam to, co mam. Świetny pomysł z tym 1%! Przekazuję,popieram i podaję dalej! Niestety nie mam aż tylu podczytywaczy mojego skromnego bloga, ale zawsze mogę przekazać rodzinie i znajomym. Pozdrawiam już weekendowo!
OdpowiedzUsuń"Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono, mówię to wam ze swego nieznanego serca" - tak pięknie napisała Wisława Szymborska. Może i my w obliczu tak ogromnej przeciwności losu potrafilibyśmy stawić jej czoła. A Twój blog jest dla wielu osób tym, czym jest dla mnie: miłą lekturą na początek dnia przy kawie zbożowej, gdy dzieciątko właśnie ucina sobie drzemkę, jest porcją dobrego humoru w dzień ponury jak dziś, jest inspiracją do twórczych działań w kuchni, czy to aż tak mało?:)
OdpowiedzUsuńWłaśnie przeczytałam wiadomość od Emilii - dostałam od niej maila z podziękowaniami za ten dzisiejszy wpis! Czy nie uważacie za zdumiewające, że ktoś, kto ma tak ciężką sytuację życiową i tak mało czasu, znajduje go, żeby podziękować drugiej osobie za taką błahostkę? I jeszcze za przepis, bo powiedziała, że na pewno osłodzi im życie :)))
OdpowiedzUsuń