Jeżeli istnieją jakieś granice poświęcenia się dla dzieci, to ja byłam wczoraj bardzo blisko ich ustalenia, może nawet przekroczenia.
Ryzykując ponowne nakrycie na golasa w przebieralni, udałam się z Melą na basen. Gdy wracałam rozpadało się na potęgę. Przemokły calusieńkie moje botki z frędzlami ze stradivariusa, które z dumą wylicytowałam za jakieś 35pln na allegro - a teraz dołożyłabym kolejne 35zł, by więcej na nie nie patrzeć! Przepuściły wszystko! W każdej kolejnej kałuży, w którą musiałam wejść, bo miejskie chodniki nie są przystosowane dla matek z wózkami, było coś nowego: niedopałki papierosów rzucone przez studentów, rozpuszczone resztki kebaba, na pewno psie odchody (tylko głębiej ukryte), a wszystko to po wielokroć przepłynęło między palcami moich stóp...
Po drodze, klnąc na wszystko, przypomniałam sobie, że wieczorem mamy gościa - syn przyjaciół mojej mamy i wujka, który przyjechał do Polski studiować. Biedaczek żywi się jakimś strasznym żarciem, więc dobrze by było czymś wyjątkowym go podjąć. Wiadomo, że gdy staram się robić pyszności na codzień, mój mąż uznaje to za oczywistą oczywistość. Ale gdy staram się coś smacznego przyrządzić dla obcego mężczyzny - to nagle staje się powodem irytacji i zdziwienia... Nawet gdy nasz gość ma 20 lat, jest studentem, a ja matroną, 7 lat starszą, z dwójką dzieci i prawie mieszkającą w kuchni!
Apropos matrony - czy pamiętacie taki film, którego tytułu ani fabuły ja osobiście nie pamiętam, ale główna bohaterka dostaje w prezencie mikser, czy dzbanek koktajlowy od męża?? Robi mu awanturę - no co ty myślałeś, co to za prezent, chcesz mnie zaszufladkować, że mam być jakąś kuchenną kurą, itp., itd.
Ma rację, a co! Idealny prezent dla żony to przecież seksowna bielizna, biżuteria lub niezawodny bukiet kwiatów! Gdy byłam "początkującą" żoną, z życzliwym uśmiechem przypatrywałam się prezentom, które teść przywoził teściowej ze Stanów Zjednoczonych: znakomita, gruba i wytrzymała amerykańska folia aluminiowa do żywności, menzurka Pyrex i inne gadżety rzadko dostępne w Polsce. Plus parę drobiazgów "ubraniowych", ale podstawa to gadżety kuchenne! Pomyślałam sobie wtedy, że jeśli kiedyś Kacper przyjdzie do domu z czymś takim, to go chyba nie wpuszczę do domu :)))
Wiele się zmieniło od tamtej pory :) dziś ucieszyłabym się z bajeranckiego młynka do pieprzu :)
Dlatego wczoraj nie posiadałam się wprost z radości, gdy Kacper wrócił z pracy taszcząc pod pachą jakieś kartonowe pudełko, w którym znajdował się egzemplarz najnowszej książki Nigelli!
Ta książka "Kuchnia. Przepisy z serca domu" to coś wspaniałego! Piękne zdjęcia, świetne przepisy i cudowna opowieść o gotowaniu dla bliskich i dla własnej radości. Wspaniały prezent i niespodzianka, bardzo się cieszę, że Kacper mi ją kupił i to nie dlatego, że chce, żebym dla niego gotowała, ale dlatego, że chce mnie motywować, i wspierać w tym co lubię robić i co mi dobrze wychodzi :)
Jeszcze jedno na koniec tego trochę długaśnego wpisu: dotyczy to udanych prezentów. We wtorek byłyśmy z koleżanką i z dziećmi w kawiarni Kalimba. Jest tam sklepik z bajeranckimi drewnianymi zabawkami. Kupiłam dla Meli - UWAGA - marakasa, kastanieta i gwizdek. Nie wiem, gdzie miałam głowę! To wprost idealne prezenty dla dziecka, które ma młodsze rodzeństwo :)
A oto co naszykowałam dla naszego wczorajszego gościa, budząc tym niepokój męża...
Faszerowane ziemniaki
To danie może was przerazić, ale zupełnie niepotrzebnie. Wcale nie zajmuje tyle czasu, ile mogłoby się wydawać. Rzeczywiście drążenie skorupek jest pracochłonne, ale idzie błyskawicznie, jeśli postanowimy nie robić tego doskonale!
Potrzebne produkty:
2kg ziemniaków grillowych lub sałatkowych
15dag żółtego sera (jakikolwiek, ja miałam ser salami)
duża czerwona cebula lub odpowiednio więcej mniejszych cebulek
kilka łyżek oliwy (zwykłej, nie extra virgin)
sól
pieprz
paczka boczku wędzonego w plasterkach
Ziemniaki trzeba umyć, przekroić na połówki, włożyć do naczynia żaroodpornego, polać oliwą, posypać solą i pieprzem, przykryć folią aluminiową i wstawić do piekarnika na co najmniej godzinę, godzinę i kwadrans (temp. ok 190C). W międzyczasie cebulkę trzeba drobno pokroić, ser zetrzeć na tarce, wymieszać razem z cebulą, odrobiną oliwy i solą oraz pieprzem w misce. Gdy ziemniaki będą gotowe trzeba je odstawić na parapecie na co najmniej pół godziny by ostygły. Potem trzeba wydrążyć miąższ z każdej skorupki, najlepiej łyżką od zupy, nie dobierajcie się aż do samej skórki, bo może pęknąć. Nawet jak się tak stanie to nic nie szkodzi :)
Miąższ mieszamy (najlepiej rękoma) z cebulą i serem, palcami trzeba porozgniatać wszystkie ziemniaczane grudki. Potem nakładamy farsz do pustych "pustych łódeczek". Na sam koniec przykrywamy plasterkiem boczku. Tak przygotowane ziemniaczki mogą "czekać" w lodówce nawet dobę, na przyjście gości lub inną okazję. Potem wystarczy wstawić do piekarnika, żeby boczek się zrumienił.
To danie bardzo, bardzo polecam na specjalne okazje, na pewno goście docenią wkład pracy :)
P.S.1 Sos do ziemniaków: kubek jogurtu greckiego, starty ogórek, pół ząbka czosnku, sól i pieprz - ja to nazywam Jogórek :)
P.S.1 Sos do ziemniaków: kubek jogurtu greckiego, starty ogórek, pół ząbka czosnku, sól i pieprz - ja to nazywam Jogórek :)
P.S.2 bez boczku będzie wegetariańsko - można na wierzch dać jeszcze plaster serka.
P.S.3 dodałam zdjęcia zupki z cukinii
Jeszcze poczytam i się do ciebie wprosze najakas kolacje no slowo daje - mam slinotok :)
OdpowiedzUsuń:) zapraszamy! p.s. czy pojawiły się u Was zęby...?
OdpowiedzUsuńJa robię leniwą wersję takich ziemniaczków. Zapiekam całe w piekarniku, potem rozkrawam, wciskam plasterek sera, masełko, podsmażony boczek, na to łyżka śmietany i szczypiorek. Ale chyba szarpnę się na takie faszerowane, robią wrażenie :)
OdpowiedzUsuńA chciałam nawiązać do poprzedniego wpisu o koszmarkach przeszłości.... Czytając go cieszyłam się, że mnie takie "atrakcje" jakimś cudem omijają... Do wczoraj. Wyskoczyliśmy z córką wieczorem do supermarketu, żeby zabić jakoś czas do pory spania. Po domu chodziłam w podwiniętych nogawkach, bo bez butów moje spodnie są trochę przydługawe. W sklepie spotkałam koleżankę, z którą nie widziałam się od liceum, czyli jakieś kilkanaście lat. Dodam, że nie zmieniła się ani w jednym procencie, może poza lekko zeschniętą cerą od solarium. Jej kilkunastoletnie dzieci wyglądały jak jej rodzeństwo. A ja? A ja, no właśnie. Podwinięte nogawki, "lekko" potargana garderoba, bo moje 10-cio miesięczne szczęście uczy się chodzić i latam za nią jak batman czy inny superman i najgorszy koszmar z całej historii- coś mi się do zębów przyczepiło! Oczywiście mój niby-mąż nie zauważył nic, bo po co, a ja zorientowałam się o wszystkim, jak już się pożegnałyśmy po kurtuazyjnej rozmowie. Koszmar! Ale może zrobi mi się lepiej, jak już wyrzuciłam to z siebie. No chyba gorzej być nie może:).
Pozdrawiam i gratuluję bloga. Jest zabawny i apetyczny. Miły dodatek do kawki.
ciekawa stronka, bede tu zagladala, i pewnie cos kiedys ugotuje z tych przepisow.
OdpowiedzUsuńButy do cięzkich warunków pogodowych? Skąd ja to znam ;)
OdpowiedzUsuńGosia zębów brak ;)
OdpowiedzUsuńA szpinakowe francuskie rożki zrobiły ostatnio furorę;))