piątek, 5 listopada 2010

Wiele się zmieniło... :) o satysfakcjonujących prezentach i satysfakcji gości!



Jeżeli istnieją jakieś granice poświęcenia się dla dzieci, to ja byłam wczoraj bardzo blisko ich ustalenia, może nawet przekroczenia.
Ryzykując ponowne nakrycie na golasa w przebieralni, udałam się z Melą na basen. Gdy wracałam rozpadało się na potęgę. Przemokły calusieńkie moje botki z frędzlami ze stradivariusa, które z dumą wylicytowałam za jakieś 35pln na allegro - a teraz dołożyłabym kolejne 35zł, by więcej na nie nie patrzeć! Przepuściły wszystko! W każdej kolejnej kałuży, w którą musiałam wejść, bo miejskie chodniki nie są przystosowane dla matek z wózkami, było coś nowego: niedopałki papierosów rzucone przez studentów, rozpuszczone resztki kebaba, na pewno psie odchody (tylko głębiej ukryte), a wszystko to po wielokroć przepłynęło między palcami moich stóp...

Po drodze, klnąc na wszystko, przypomniałam sobie, że wieczorem mamy gościa - syn przyjaciół mojej mamy i wujka, który przyjechał do Polski studiować. Biedaczek żywi się jakimś strasznym żarciem, więc dobrze by było czymś wyjątkowym go podjąć. Wiadomo, że gdy staram się robić pyszności na codzień, mój mąż uznaje to za oczywistą oczywistość. Ale gdy staram się coś smacznego przyrządzić dla obcego mężczyzny - to nagle staje się powodem irytacji i zdziwienia... Nawet gdy nasz gość ma 20 lat, jest studentem, a ja matroną, 7 lat starszą, z dwójką dzieci i prawie mieszkającą w kuchni!

Apropos matrony - czy pamiętacie taki film, którego tytułu ani fabuły ja osobiście nie pamiętam, ale główna bohaterka dostaje w prezencie mikser, czy dzbanek koktajlowy od męża?? Robi mu awanturę - no co ty myślałeś, co to za prezent, chcesz mnie zaszufladkować, że mam być jakąś kuchenną kurą, itp., itd.

Ma rację, a co! Idealny prezent dla żony to przecież seksowna bielizna, biżuteria lub niezawodny bukiet kwiatów! Gdy byłam "początkującą" żoną, z życzliwym uśmiechem przypatrywałam się prezentom, które teść przywoził teściowej ze Stanów Zjednoczonych: znakomita, gruba i wytrzymała amerykańska folia aluminiowa do żywności, menzurka Pyrex i inne gadżety rzadko dostępne w Polsce. Plus parę drobiazgów "ubraniowych", ale podstawa to gadżety kuchenne! Pomyślałam sobie wtedy, że jeśli kiedyś Kacper przyjdzie do domu z czymś takim, to go chyba nie wpuszczę do domu :)))

Wiele się zmieniło od tamtej pory :) dziś ucieszyłabym się z bajeranckiego młynka do pieprzu :)

Dlatego wczoraj nie posiadałam się wprost z radości, gdy Kacper wrócił z pracy taszcząc pod pachą jakieś kartonowe pudełko, w którym znajdował się egzemplarz najnowszej książki Nigelli!
Ta książka "Kuchnia. Przepisy z serca domu" to coś wspaniałego! Piękne zdjęcia, świetne przepisy i cudowna opowieść o gotowaniu dla bliskich i dla własnej radości. Wspaniały prezent i niespodzianka, bardzo się cieszę, że Kacper mi ją kupił i to nie dlatego, że chce, żebym dla niego gotowała, ale dlatego, że chce mnie motywować, i wspierać w tym co lubię robić i co mi dobrze wychodzi :)

Jeszcze jedno na koniec tego trochę długaśnego wpisu: dotyczy to udanych prezentów. We wtorek byłyśmy z koleżanką i z dziećmi w kawiarni Kalimba. Jest tam sklepik z bajeranckimi drewnianymi zabawkami. Kupiłam dla Meli - UWAGA - marakasa, kastanieta i gwizdek. Nie wiem, gdzie miałam głowę! To wprost idealne prezenty dla dziecka, które ma młodsze rodzeństwo :)

A oto co naszykowałam dla naszego wczorajszego gościa, budząc tym niepokój męża...

Faszerowane ziemniaki

To danie może was przerazić, ale zupełnie niepotrzebnie. Wcale nie zajmuje tyle czasu, ile mogłoby się wydawać. Rzeczywiście drążenie skorupek jest pracochłonne, ale idzie błyskawicznie, jeśli postanowimy nie robić tego doskonale!

Potrzebne produkty:

2kg ziemniaków grillowych lub sałatkowych
15dag żółtego sera (jakikolwiek, ja miałam ser salami)
duża czerwona cebula lub odpowiednio więcej mniejszych cebulek
kilka łyżek oliwy (zwykłej, nie extra virgin)
sól
pieprz
paczka boczku wędzonego w plasterkach

Ziemniaki trzeba umyć, przekroić na połówki, włożyć do naczynia żaroodpornego, polać oliwą, posypać solą i pieprzem, przykryć folią aluminiową i wstawić do piekarnika na co najmniej godzinę, godzinę i kwadrans (temp. ok 190C). W międzyczasie cebulkę trzeba drobno pokroić, ser zetrzeć na tarce, wymieszać razem z cebulą, odrobiną oliwy i solą oraz pieprzem w misce. Gdy ziemniaki będą gotowe trzeba je odstawić na parapecie na co najmniej pół godziny by ostygły. Potem trzeba wydrążyć miąższ z każdej skorupki, najlepiej łyżką od zupy, nie dobierajcie się aż do samej skórki, bo może pęknąć. Nawet jak się tak stanie to nic nie szkodzi :)
Miąższ mieszamy (najlepiej rękoma) z cebulą i serem, palcami trzeba porozgniatać wszystkie ziemniaczane grudki. Potem nakładamy farsz do pustych "pustych łódeczek". Na sam koniec przykrywamy plasterkiem boczku. Tak przygotowane ziemniaczki mogą "czekać" w lodówce nawet dobę, na przyjście gości lub inną okazję. Potem wystarczy wstawić do piekarnika, żeby boczek się zrumienił.
To danie bardzo, bardzo polecam na specjalne okazje, na pewno goście docenią wkład pracy :)

P.S.1 Sos do ziemniaków: kubek jogurtu greckiego, starty ogórek, pół ząbka czosnku, sól i pieprz - ja to nazywam Jogórek :)

P.S.2 bez boczku będzie wegetariańsko - można na wierzch dać jeszcze plaster serka.

P.S.3 dodałam zdjęcia zupki z cukinii

















środa, 3 listopada 2010

SYSTEM CRASH i 10 rzeczy, które lubię...!

Dziś rano przeżyłam ogromny stres. Jak zwykle z nastaniem godziny 9:15 w Mini Mini zaczyna się bajka "Stacyjkowo" o lokomotywach, którą Mela uwielbia. Mam wtedy swoje "blogowe" 20 minut :) a tu komputer włączył się, mrugnął do mnie kilka razy, nagle ekran zrobił się całkiem szary, następnie zgasł na chwilę i zrobił się błękitny. Na tym poprzestał. Tymczasowo. Po chwili zaczęły się pojawiać jakieś liczby i komunikaty, których ni cholery nie mogłam zrozumieć. Nagle pojawiło się okienko - czy chcesz, żeby program jakiś tam wykonał coś tam.

- czy ja tego chcę? k...wa, skąd mam wiedzieć o co chodzi...? nie wiem
Dzwonię do Kacpra.
- Jestem zajęty, coś ważnego?
- Tak i to zajebiście!

Tłumaczę mu o co chodzi (ale sama przecież nie wiem o co chodzi). Robię zdjęcia komórką poszczególnych komunikatów i wysyłam mmsy Kacprowi do pracy! Nagle mój HP pyta mnie, czy życzę sobie, by zrobił kopie zapasowe wszystkich plików, bo jak system runie, to te kopie da się odzyskać i przywrócić! Jasne, chcę! tak! co mam zrobić. Kliknij tutaj (zalecane). Ok. Policzył sobie, że moje pliki to tyle i tyle mega. Super. Co teraz? Włóż czysty dysk do stacji dysków. Aha. No aż tak głupia to nie jestem. Musiałabym 10 razy chyba zmienić płytę. Ale mamy dysk wymienny! Boże. Nagle sobie pomyślałam jaki ze mnie głupek. Straszny. Ciężki przypadek. Gdybym przypadkowo wybrała jakiś głupi przycisk, nagle pół roku życia Wojtunia pozostałoby bez dokumentacji. Wszystkie moje zdjęcia, notatki, przepisy. Całe moje cyfrowe życie. To okropne. Podłączyłam dysk wymienny i zaczął się mozolny proces kopiowania naszego e-dorobku. I zgadnijcie co się stało?!
Lap top, jak to laptop, stał bez podłączonego zasilania. Oczywiście padła bateria...

Drżącą ręką podłączyłam zasilanie i wcisnęłam guzik uruchamiania. Odpalił się bez problemu! Działa. Czemu wcześniej nie pomyślałam, o tym, by go po prostu wyłączyć i ponownie włączyć? Bo jestem upośledzonym cyfrowo przypadkiem. Jestem z jakiejś epoki czerpania wody ze studni i maszyny do pisania albo walkmana na kasety. Nie ogarniam komputerów w stopniu kompromitującym całą moją płeć.

Jakimś cudem ta przygoda skończyła się dla mnie pomyślnie. Jestem i piszę! :)
A co dziś chcę napisać? Zdążyłam się zorientować, że wśród blogerów popularne jest tagowanie i zabawa w wyliczanie 10 ulubionych rzeczy i rozsyłanie tej propozycji do kolejnych 10-ciu blogerów. Trudno mi się było w tym połapać, ale spróbuję po swojemu.

o tych 10-ciu rzeczach, które lubię myślę od kilku tygodni, od kiedy zaprosiła mnie Dag. Myślę o tym zwłaszcza z nastaniem poniedziałku - to taki mało lubiany dzień. Początek tygodnia pracy, która wielu ludzi frustruje. Mój rutynowy do bólu tydzień również zaczyna się od poniedziałku i tak sobie myślę, że żeby przełamać rutynę, stres, czy zmęczenie - każdy - niezależnie od wykonywanej pracy, posiadania-lub nie posiadania dzieci, psów czy kotów, będący-nie będący w związku, powinien mieć taką listę i codziennie wykonać tylko dla siebie 3 punkty z tej listy. Przykładowo, jeśli lubię gorącą kąpiel, kawę, spacer, pierniczki z Ikei, dania z makaronu, wyjście do kina, kupowanie ubrań, rozmowę przez telefon z przyjaciółką, chwile sam na sam z partnerem, shopping online - to codziennie powinnam mieć czas dla siebie na realizację trzech rzeczy, np: zjeść kluchy, zrelaksować się w wannie i pogadać przez telefon. Kolejnego dnia inny zestaw. Itd, itd.

Moja lista:
1) porządne śniadanie - od tego zaczyna się dzień. Jajecznica z szynką i szczypiorkiem lub pyszne kanapki, lub jogurt z miodem i dobra kawa! To podstawa!
2) chwila wolnego przy komputerze
3) przyjmowanie gości - uwielbiam ugościć bliskie mi osoby, przyrządzić specjalnie dla nich coś dobrego (a potem słuchać komplementów hih)
4) wieczorne spacery po Warszawie z Kacprem - rytmiczny marsz uspokaja, lubię też spacerować z dziećmi w wózku, można przejść ogromny kawał nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Podczas takich marszy, gdy dzieci śpią powstaje najwięcej "blogowych" pomysłów :)
5) Jak już wspomniałam - pierniczki z Ikei - są uzależniające...
6) Również wymienione wyżej - makarony, pyszne oblepiające sosy, posypane serkiem...
7) WODA: wanna, basen, prysznic, deszcz, kałuże
8) alkohol domowej roboty - nasza nalewka malinowa jest po prostu obłędna!
9) pierogi zrobione przez moją teściową - po prostu bez porównania! Ruskie (i nasze teściowe) rulez :)
10) gdy Mela mówi "mamuniu" - to jest coś takiego, że gdy to pierwszy raz usłyszałam, to stwierdziłam, że po to jestem na tym świecie i czekałam 26 lat na ten moment! :)

a dziś podam przepis, który wymaga od Was 100% zaufania do mnie!

Łosoś duszony w soku pomarańczowym

Pisałam już kiedyś o tym, że na wielu forach internetowych i blogach kulinarnych polecają Macro jako miejsce kupowania ryb. Tym razem, gdy pojechał tam mój szwagier, przywiózł mi piękny kawałek filetu z łososia. Prawdę mówiąc najbardziej lubię ryby saute, ponieważ samo mięso ryby, jedynie oprószone solą i pieprzem smakuje wybornie. Ale czasem warto eksperymentować, czego często się boję, by nie zepsuć kawałka wspaniałej ryby. Ale warto! Ten przepis widziałam kiedyś w programie "Domowy kucharz" emitowanym w Kuchnia Tv. Zmodyfikowałam go odrobinę i jest doskonały:

Filet z łososia
odrobina oliwy
sól
pieprz
łyżeczka bulionu w proszku bez glutaminianu sodu
2 szklanki soku pomarańczowego (ja użyłam Tymbark z kartonu, może być świeżo wyciskany)

Łososia posypałam solą i pieprzem i natarłam oliwą, obsmażyłam na patelni by się ładnie zrumienił. Następnie wlałam sok pomarańczowy, dałam łyżeczkę bulionu i przykryłam, dusiłam ok. 10 minut. Potem wyjęłam filet, a sos odparowałam - dobry jest wtedy, gdy sok zacznie odrobinę karmelizować, wtedy trzeba natychmiast zdjąć patelnię z kuchenki. Można dodać troszkę masła. Łososia (polanego sosem) podaję z najlepszą surówką z buraczków ("kupna" :), firmy Marwit) i ziemniaczkami. A następnego dnia robię dla Meli kanapki z łososiem na zimno i serkiem Philadelphia. Zaufajcie mi i wypróbujcie ten przepis, jest doskonały!








wtorek, 2 listopada 2010

ŚLICZNE GŁUPTASKI

Sharon Stone powiedziała kiedyś w wywiadzie, że "inteligencja jest bardzo pozytywną cechą kobiety, jeśli potrafi ją dobrze ukryć". Mężczyźni to na prawdę świnie, bo gdy powtarzałam tę anegdotkę w gronie przyjaciół, jeden z nich, zamiast elegancko się zaśmiać, powiedział jedynie:
- U niektórych kobiet jest tak głęboko ukryta, że same nie mogą z niej skorzystać!
Hahahahaha...! No uśmiać się można...

Chociaż tekstów w stylu Sharon jest mnóstwo w filmach, książkach, np. w "Wielkim Gatsbym", gdy główna bohaterka, Daisy, dowiaduje się, że urodziła córeczkę mówi: "Cieszę się, że to dziewczynka. I mam nadzieję, że będzie głupia - to najlepsza rzecz na tym świecie dla kobiety być pięknym głuptaskiem".
A w filmie "Moje wielkie greckie wesele" matka głównej bohaterki mówi, że "Mężczyźni są głową, i niech tak myślą. Ale my jesteśmy szyją, która tę głowę trzyma i tą głową obraca!".

Wszystko sprowadza się do tego, że:
albo kobiety są głupie i urocze. I świetnie!
albo są mądre, ale niech to trzymają w tajemnicy i utwierdzają mężczyzn w przekonaniu, że to oni są najmądrzejsi.

To absurdalne, prawda? zważywszy, że to właśnie nam pisane jest wychowywanie dzieci! Nam głuptasom :)

Niestety wszystko to jest prawdą, wiele, wiele więcej można osiągnąć, gdy mężczyzna jest przekonany, że jakaś inicjatywa powstała w jego głowie, że nie było w tym żadnego udziału pozostałych domowników, żadnych podpowiedzi czy naprowadzania na odpowiednią ścieżkę. Na początku to jest niezwykle zabawne. Znowu odsyłam do wielu filmów i książek, w których dorastające dziewczyny "testują" wywieranie wpływu, choćby Scarlett, która była niedoścignioną mistrzynią. Ale to potworna pułapka, bo jeśli umiemy kimś sterować, uważamy się za intelektualnie wyższe, to chyba raczej trudno o szacunek i partnerskie relacje? Poza tym czy ambicja długo wytrzyma takie ukrywanie się, i podziw w stylu:

"że ja na to wcześniej nie wpadłam! Jak to wymyśliłeś" - przeważnie gdy chodzi o jakieś najprostsze zastosowanie sprzętu domowego :)))

Niestety mi osobiście daleko do Daisy Buchanan, Scarlett czy Sharon, zawsze się z mężem licytujemy, kto wymyślił, by kupić Goldena i wybrał imię dla niego, czyj był pomysł na spędzenie weekendu i kto robi lepszy dressing do sałatki :) czyli wszystko po równo :)

Do przemyślenia drogie panie (i panowie) - czekam na burzliwą dyskusję, która będzie dla mnie inspiracją - w końcu wychowuję małą damę w domu (która ostatnio nauczyła się wołać "Mela beka!")

Czy lepiej jest w życiu tym, które są głupie, czy tym które udają, że są,  czy tym, które się obnoszą ze swą fascynującą osobowością i intelektem. Osobiście uważam, że inteligentne kobiety mają gorzej - wszyscy trzymają do nich dystans, mężczyźni się ich boją, a głupimi kobietami są zafascynowani, ale troszkę nimi gardzą - więc najlepszy umiar. Czy jednak nie było tak, że Doda zrobiła tak ogromną karierę, dzięki utrzymywaniu wszystkich w przekonaniu, że jest beznadziejnie głupia? Podobnie Paris Hilton. A do takiego sukcesu medialnego potrzeba przecież nie lada sprytu...

Przypominam sobie jeszcze tylko jedną sytuację z moich studenckich czasów: na wyjeździe terenowym w lesie zepsuł mi się rower. Złapałam pierwszego lepszego kolegę i powiedziałam kokieteryjnie, że coś się zepsuło i nie umiem tego naprawić (bo nawet nie wiem co, a wogóle jak działa rower? hihi). Ale on na pewno potrafi! Więc z dumą zabrał się do majsterkowania, a ja sobie odeszłam na bok. Na co podeszła moja koleżanka i powiedziała - odsuń się, bo coś tu partaczysz. Ja to zrobię lepiej! No katastrofa. Taka laska jest już spalona dla wszystkich facetów. To jest dopiero objaw głupoty kobiety, która chciała pokazać jaka jest mądra :)

Dziś proponują świetną pieczeń z indyka, która tak dobrze smakuje dzięki oryginalnej marynacie.

Indyk "Cioci Myszki"

Pierś indyka
pół kostki masła
po łyżeczce suszonych ziół:
tymianku
rozmarynu
natki
majeranku
oregano
bazylii
pęczek świeżej bazylii
pół łyżeczki soli
czarny pieprz
dwa rozgniecione ząbki czosnku w łupinach
łyżeczka chilli w proszku

Masło trzeba rozpuścić w garnuszku i dodać wszystkie wymienione wyżej zioła. Następnie położyć indyka w naczyniu do pieczenia i polać marynatą. Od razu do piekarnika. W zależności od wielkości kawałka indyka można go związać, lub nie, ja miałam drobny kawałek, bo wcześniej odcinałam paski na fajitas, więc swojego nie związałam. Niestety nie mam zdjęć indyka po upieczeniu, zużyły się baterie w aparacie, a potem zbyt szybko zniknął :) Pokrojony w cienkie plasterki jest ulubioną bazą kanapek dla Meli. Smacznego!







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...