Witam serdecznie,
Bardzo ciężko jest się przedstawić, ponieważ mnogość ról społecznych, jakie odgrywamy, uniemożliwia powiedzenie kim jesteśmy w odpowiedniej hierarchii. Np. na początku powinnam powiedzieć, że jestem mamą. Potem żoną. Ale też córką oraz siostrą. Jestem przyjaciółką. Jestem biologiem z wykształcenia. Jestem "Panią" mojego golden retrievera, nazywa się Molo. Jestem niemożliwym lakomczuchem i gadułą. Należę też do tych osób, które chyba nigdy nie pojmą na czym polega spalony w piłce nożnej. Z resztą nie, żeby mnie to jakoś szczególnie interesowało. Właściwie, to ciężko znaleźć dwie osoby jeszcze mniej ogarniające piłkę nożną niż ja i mój mąż. Jestem też zdecydowanie mieszczuchem. Kocham przyrodę, ale nie wyobrażam sobie mieszkania poza miastem, zbyt drogi jest mi ten klimat. Muszę mieć w pobliżu cywilizację, sklepy, jedzenie w dostawie. Chociaż z czasem pewnie zmienię zdanie.
Co do bycia MAMĄ: moja córka, moja gwiazda ma dwa latka i kocham ją do obłędu. Było nam cudownie w czwórkę: ja, moj mąż, nasza córka i pies. Dążąc do jeszcze większego ideału, powiększyliśmy się, i teraz, od czterech miesięcy jest z nami nasz synek - jest boski, kocham go też do obłędu. To ciekawe, że tak napisałam, bo obłęd jest aż zanadto adekwatnym pojęciem, traktującym o moich dzieciach. Ten obłęd to pierwsze dwa z ostatnich czterech miesięcy. Chyba ze trzy razy dziennie chciałam strzelić sobie w łeb. Nie będę oszukiwać - wogóle nie dawałam rady ogarnąć wszystkiego tego, nad czym straszliwie chciałam panować. Spacery na dwa wózki - zawsze z kimś z rodziny, wieczny bałagan, niekończące się pranie i prasowanie, butelki i części laktatora walające się po kanapie. To był właśnie OBŁĘD.
Ale nagle się skończył. Teraz powoli sprawy się mają ku lepszemu. Ostatnio nawet udało mi się przeczytać kilka książek, co jest cudem, bo od grudnia do lipca przeczytałam może dwie. Teraz znajduję wieczorami czas na realizowanie moich dwóch pasji, którymi będę się dzielić na blogu: pisanie i gotowanie. Każdego dnia zamieszczę jakiś fajny przepis, może to akurat będzie danie, które przygotowałam danego dnia, a może po prostu coś co mi się przypomniało, lub coś na co miałabym ochotę. Gromadzę tysiące przepisów, mam kiladziesiąt książek kulinarnych i gotowanie jest moim prawdziwym hobby. Bo z jedzeniem jest u mnie tak, że po prostu jestem w nastroju na jakieś konkretne danie, jakiś typ kuchni. Gotowanie to dla mnie sposób na odstresowanie, na wykazanie kreatywności. Tak jak niektórzy wyrażają siebie przez ubiór, makijaż czy fryzurę - myślę, że ja wyrażam siebie przez to jak gotuję i jak traktuję spożywanie posiłków. Tyle o mnie. Dodam tylko, że dziś pomimo, że było upalnie i duszno, to namęczyłam się trochę z nieco bardziej jesiennym daniem - podobno jutro ma być chłodno i deszczowo, stąd taki klimat.
Kilka wskazówek do interpretacji przepisów:
1) prawie nie używam wagi i miarek
2) jeśli w moich książkach jest powiedziane, że to porcja dla czterech osób - mówię to z lekkim zakłopotaniem, ale przeważnie zawsze się okazuje, że ja + mąż, i wszystko znika...
3) wszystkie moje przepisy można dowolnie "upgrade'ować"
POLĘDWICZKI WIEPRZOWE W ZIOŁACH
0,5kg polędwiczek wieprzowych
3 lub 4 średnie marchwie
2 białe cebule
3 ząbki czosnku
oliwa
masło
sól
pieprz
zioła: mogą być prowansalskie, ale ja lubię dać prawie wszystko co mam, na oko, mniej więcej po łyżeczce rozmaryny, tymianku, bazylii, natki pietruszki, listek laurowy i ziele angielskie. Do tego trochę mielonej papryki (ostatnio używam słodkiej, bo danie je moja córeczka - chociaż jest już od dawna powoli przyzwyczajana do nieco ostrzejszych smaków).
Polędwiczki kroję na plastry ok.2cm, podsmażam na patelni, żeby się zrumieniły. Mój mąż, jak widzi nie zrumienione mięso, to go nie tknie, nawet jak sam widział, że dusiło się godzinę. To trauma po w połowie surowym "dewolaju".
W osobnym garnku (nazywam go docelowym) podsmażam drobno pokrojoną cebulkę z czosnkiem, jak się zeszklą dodaję mięso i pkrojoną w plasterki marchewkę. Wsypuję wszystkie zioła i przyprawy. Zalewam wodą, czasem dodaję wina białego lub czerwonego, jak kto woli. Jeżeli danie mają jeść dzieci najlepiej wino wlać od razu. Ale jeśli tylko dorośli, można je dodać na ostatnie minuty duszenia. Z reguły powinno się dusić kilka godzin - dziś mi się tak udało. Ale czasem, gdy mam ochotę na to danie, a zaczynam je robić późno, to wszystko gotuje się tylko godzinę i też jest ok. I tak najlepsze jest na drugi dzień jak się wszystko przegryzie. Podaję z ziemniaczkami lub makaronem, odradzam ryż.
Polecam i życzę smacznego!
Też mnie nie za bardzo interesuje, co to jest spalony :-)
OdpowiedzUsuńKolejny zbieg okoliczności.
Smakowicie tu u Ciebie - będę zaglądał.
Pozdrawiam!