środa, 16 marca 2011

TORT MARCHEWKOWY


Wiele lat temu rozmawiałam z moim Dziadkiem o książkach. Wypytywał mnie, upewniał się, że "zdarza mi się" coś przeczytać. Chętnie odpowiadałam, wymieniałam i polecałam. Z ogromnym zdziwieniem usłyszałam, że nie chce przeczytać żadnej, którą mu polecilam. Powiedział wówczas, że nadchodzi taki czas w życiu, kiedy nie interesują cię żadne wymyślone fabuły i historie, wolisz skupić się na prawdziwych ludzkich losach i na historii. Na szafeczce w sypialni Babci i Dziadka leżało więc kilka biografii Piłsudskiego, Trockiego, Teligi, jeszcze parę innych - których nazwiska mi nic nie powiedziały - wtedy wiedziałam kto to Freddie Mercury, wiedziałam gdzie się urodził i ile wydał płyt, z pewnością umiałam też wyliczyć imiona i nazwiska wszystkich chłoptasiów z Backstreet Boys... A Trocki? coś się obiło o uszy, no Piłsudksi też :)

Parę miesiecy temu przypomniałam sobie o tej rozmowie, bo uświadomiłam sobie, jak bardzo zaczęly mnie wkręcać biografie! A przecież nie mam jeszcze nawet trzech dyszek na karku - to gdzie mi do mojego kochanego Dziada, który ma 81! A prawda jest taka, że dobre biografie są po prostu świetne. To znaczy inaczej: są to bardzo często ciekawie opowiedziane losy kogoś, komu zdażyło się coś odkryć lub zostać słwanym. Bo umówmy się: odkrycia naukowe to jedno - dla zainteresowanych tematem to fascynujące. Ale prywatne życie jakiegoś naukowca lub aktorki często bywa nudne - zyskuje dopiero opisane przez dobrego biografa!

Mam "FAZĘ" na biografie! I książki oparte na autentycznych wydarzeniach. Zaczęło się, gdy Mela była malutka - ten cudowny czas, kiedy spała aż dwa razy dziennie, a jeszcze nie było Wojtusia. Kupiłam "Podróż na okręcie Beagle" Darwina i zatraciłam się w kronikarskim, pedantycznym opisie wyprawy, miejsc, zatoczek, plemion i oczywiście gatunków. Potem była "Gorszycielka" Krzywicka. Potem kilka tak fatalnych, że zaprzestałam po kilkunastu stronach. Musiałam przejść przez biografię Nigelli, która ma bardzo ciekawe życie, chociaż biografię fatalną. No i "Moje życie we Francji" Julii Child, które jest fantastyczne! A teraz w składziku taniej książki koło mojego domu wypatrzyłam świetną serię biografii, które kupuję hurtem po 12pln i zaczynam czytać kilka na raz :) razem z mamą kupiłyśmy już biografię Lewisa Carrolla, Walta Disneya, Boba Dylana, Edwarda VIII - zaczęłam każdą i na razie - swoim zwyczajem - żadnej nie skończyłam, ale wszystkie są wkręcające! Na razie nie palę się do przeczytania biografii Trockiego, więc może nie jest ze mną jeszcze aż tak źle. Pewnie najpierw pożyczę od mamy "Blondynkę" o Marylin Monroe i "Coco Chanel". Bo, żeby nie było, Piłsudskiego już przemęczyłam - na tych drugich, nieszczęsnych studiach dziennikarskich, których jak dotąd nie skończyłam...

A że w ubiegłym tygodniu skończylam 27 lat, więc nieco się przybliżyłam do momentu, w którym niechybnie sięgnę po historię życia Stalina, Churchila lub Roosvelta, zaprezentuję Wam swój torcik urodzinowy, który był mniej precyzyjnie ozdobiony od Wojtusiowego, ale za to lepszy w smaku :)

TORT MARCHEWKOWY W STYLU ANGIELSKIM

Upiekłam tradycyjne ciasto marchewkowe z przepisu, który kiedyś już pokazywałam na blogu - przepis tutaj. Tort jest przełożony wspaniałą masą z serka Philadelphia, masła i cukru pudru (wszystko w przepisie).

Dekoracje zrobiłam z gotowego różowego i białego gotowego lukru plastycznego - zamówione, natomiast część białego lukru zabarwiłam cielistym barwnikiem Squires Kitchen i wykonałam małe bobaski - mój dorobek życiowy czyli Mela i Wojtuś w różowym i błękitnym kocyku :)

Te bobaski to były tak na próbę - chciałam przećwiczyć lepienie takich figurek, żebym umiała je wykonać, np. piekąc tprt w prezencie szwagrowi, gdy urodzi mu się dziecko lub na torciki i muffinki na przyjęcia urodzinowe dzieci przyjaciół. Ale na moim "prywatnym" torciku też były słodkie :)







poniedziałek, 14 marca 2011

Przyjaciel to skarb, a łosoś to pychotka :)

Najważniejsze w moim życiu są dzieci, mąż rodzina, przyjaciele, pies i dobre jedzenie! Powinnam dodać, że religia, ojczyzna i pokój na świecie, ale w pierwszym impulsie mi umknęło :)

To prawdziwe szczęście, gdy ma się dobrych przyjaciół - najlepiej gdy para przyjaźni się z drugą parą i w całej czwórce wszystko się układa: dowcipy nigdy nie są opatrznie rozumiane, wszyscy pojmują w lot, o co chodzi drugiemu, spory i dyskusje są konstruktywne, a osobiste zainteresowania każdego z nas jedynie urozmaicają światopogląd pozostałych. Takie przyjacielskie "perełki" zdarzają się bardzo, bardzo rzadko. Mam ogromne szczęście, bo mamy aż kilka takich zaprzyjaźnionych par. Niestety nic nie trwa wiecznie i zdarzały się "wyłamania z kręgu". Nie ma nic gorszego niż nasz najlepszy przyjaciel/przyjaciółka, która zmienia często partnerów i zanim zdążymy się dogadać z jednym partnerem - już jest kto inny! Zdarzają się żenujące pomyłki imion, miejsca pracy i zainteresowań (Kuba, czy dalej pracujesz w agencji reklamowej - a to Michał, który jest prawnikiem!)... Ups... wszyscy robią się czerwoni i skrępowani jak buraki - generalnie nie iskrzy... Jeszcze gorzej jest, gdy nasz najlepszy przyjaciel/przyjaciółka zwiąże się z kimś na długo, na stałe, ale kurcze ni cholery nie iskrzy między nami! Nasze dowcipy jego/ją żenują, nasze poglądy - irytują, nasz styl życia - nie pasuje. Wówczas nie ma mowy o wspólnych wyjazdach, urlopach, jedyne na co z pewnym trudem i głęboko skrywanym przymusem wówczas się decydujemy, to krótkie spotkania lub wyjścia do kina, gdzie właściwie z zasady mało się rozmawia. W ogromnym poczuciu winy, bo przecież tak bardzo nam zależy na szczęściu naszego przyjaciela/przyjaciółki - podtrzymujemy na siłę taki dziwny układ, który staje się raczej trójkątem świetnie się bawiących osób (my + przyjaciel/przyjaciółka), z piątym, niezadowolonym i skrzywionym kołem u wozu. Ten układ - trójkąt i piąte koło - nie ma szansy trwać zbyt długo, więc niestety przyjaźń powoli wygasa i się rozpada. Trudno się dziwić - nic nie ma szansy przetrwania bez należytej pielęgnacji, a częste odwiedziny, wspólne wyjazdy i wogóle wszelkie łączące nas inicjatywy są niezbędne - inaczej każdy podąża jakąś inną trajektorią...

Zawsze powtarzałam, że nic tak nie jednoczy, jak wspólne spożywanie posiłków, wspólne biesiadowanie. Okazuje się, że w niektórych przypadkach - to może cholernie podzielić!!!

Sytuacja 1:
Czekamy na przyjaciela, który ma przyjść z nową narzeczoną, napracowałam się jak jakiś wół, a ona wchodzi i mówi, ale to wszystko ładne.
- Szkoda, że nie jem mięsa, papryki, cebuli i jajek.
Przyjaciel widząc moją zmartwioną minę chce poprawić sytuację i totalnie rujnuje i tak słabe szanse na dobrą atmosferę mówiąc:
- O jakie to pyszne! Kochanie, może poprosisz Gosię o przepis?
Wtedy w pomieszczeniu pojawiają się dwa buraki: ja - to ze wstydu, a ona - z wściekłości.

Sytuacja 2:
Przychodzimy do naszej przyjaciółki, by wreszcie pierwszy raz od miesięcy zjeść kolację z jej facetem. Nie ma co dziewczyna się napracowała, zrobiła sushi, wychwalamy ją pod niebiosa, a gdy ONA pyta JEGO, czy mu smakuje mówi:
- Jadałem już lepsze.
Ona robi skrzywioną minę, a on na to (zerkając na nas):
- Kochanie, przecież wiesz, że nie lubię nieszczerych pochlebstw...

Teraz może łatwiej będzie Wam zrozumieć jaki to skarb mieć takich przyjaciół jak moi.
Na chrzciny Wojtusia zrobiłam zupę, do której Kacper podał podgrzane w piekarniku kromki bagietki. Nasz kochany Jurek podszedł do stołu wziął do ręki kromkę, ugryzł i powiedział:
- Zajebiste! Będzie przepis na blogu?!
Zawołał żonę.
- Kochanie zobacz!
Wyjął komórkę i zrobił grzance zdjęcie.
- Muszę zrobić fotkę, żebym potem potrafił zrobić to samo w domu.
:))))))))))

Ostatnio jest mi nie po drodze z dietą. To znaczy zaczynam od dziś. Znowu :) Śmiejemy się z mężem, że jest mnóstwo grzechów, których nie widać, ale jeden taki - który - nie ma co, jest oczywisty. Mam na myśli, że każdy kto przyjdzie do mnie do domu, będzie wiedział, że ja i post to bardzo kiepskie połączenie. Ale trzeba się chociaż starać. Kwestie religijne są delikatne, wolę je omijać na blogu - tutaj kieruję się dietą. A że spora część Polaków przechodzi teraz trudny kulinarnie i religijnie okres, proponuję serię dań z ryb, jajek i sałatek - ponieważ każdy pretekst jest dobry by jeść ryby, jajka i sałatki.

KOTLECIKI Z ŁOSOSIA 2

Sama nazwa wskazuje, że istnieje coś takiego, jak kotleciki z łososia 1 :) to oczywiście prawda, a po przepis zapraszam tutaj. Dziś trochę zmieniona, urozmaicona wersja:

  • 0,75kg mielonego mięsa z lososia lub mrożonych ścinków w kostce
  •  jajko
  • 4 łyżki bułki tartej
  • 3 łyżki parmezanu
  • kilka posiekanych suszonych pomidorów
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • łyżeczka posiekanych świeżych igieł rozmarynu
  • łyżeczka posiekanych listków świeżego tymianku
  • garść kaparów (opcjonalnie)
  • sól, pieprz
  • olej rzepakowy
Mięso przekładam do miski i dodaję wszystkie wymienione składniki. Dobrze mieszam, niestety najlepiej wyrabiać rękoma jak ciasto. Formuję kuleczki, w niczym ich nie obtaczam, bo bułkę tartą dodałam wcześniej do miski. Każdą kulkę nieco spłaszczam i smażę na patelni po kilka minut z każdej strony, tak by były ładnie zrumienione. Gotowe! Jeśli nie dodaliście kaparów do kotlecików, koniecznie podajcie je już na talerzu. To mój drogi Teść pokazał mi jak bardzo zyskuje łosoś, czy to wędzony czy w jakiejkolwiek postaci - w towarzystwie kaparów! Mela uwielbia te kotleciki z "kaczupem" :)


piątek, 11 marca 2011

FIZJOLOGIA SMAKU

Czytam zabawną książkę poświęconą gastronomii, zagadnieniom smaku, apetytu i radości płynącej z jedzenia. Chociaż "czytam" to dużo powiedziane, bo każdego wieczora ze zmęczenia "odpadam" po trzech, może czterech akapitach - lekturka się wydłuża. Dodatkowym utrudnieniem w czytaniu jest fakt, że owa książeczka była wydana w 1825 roku i napisana jest wyjątkowo zawiłym, pełnym ozdobnych nie do zniesienia zwrotów, trudnym, starodawnym stylem. Autor, profesor Anthelme Brillat-Savarin, to francuski prawnik i smakosz (ale nie łasuch!). W "Fizjologii smaku" już na samym wstępie zamieścił kilkanaście aforyzmów, które będą od dziś moimi życiowymi dewizami. Oto kilka z nich:

8. Stół to jedyne miejsce, gdzie człowiek nigdy nie zazna nudy przez pierwszą godzinę.

9. Odkrycie nowego dania większym jest szczęściem dla ludzkości niż odkrycie nowej gwiazdy.

10. Ci, co się obżerają albo upijają, nie umieją ani jeść, ani pić.

18. Ten, co podejmuje przyjaciół, a nie zatroszczył się sam o posiłek, który zostanie im podany, jest niegodzien posiadania przyjaciół.

20. Zaprosić kogoś - znaczy mieć na względzie jego szczęście przez cały czas, gdy jest pod naszym dachem.

Do mnie wyjątkowo przemawia punkt 9: nic nie wywołuje takiej radości w moim domu, jak wypróbowanie jakiegoś nowego przepisu, zwłaszcza, gdy okaże się hitem :))) potem na długo wpisuje się w nasz zestaw ulubionych potraw. Po prostu nowo odkryta aromatyczna, pełna warzyw zupka, obchodzi mnie nieopisanie bardziej niż wybuch supernowej w odległej galaktyce! Nie straszne mi planetoidy o kursie kolizyjnym z orbitą Ziemi, kiedy mogę oddawać się jednej z największych ziemskich przyjemności, która, jak pisze profesor Savarin "na ostatek jest nam pociechą po utracie innych (przyjemności)" - i jedynie się domyślam, co te inne przyjemności oznaczają. Bo przez "utratę" rozumiem, że na starość nie możemy się tym przyjemnościom oddawać, ehh...

W ubiegłym tygodniu ugotowałam sycącą i pożywną meksykańską zupę z kurczakiem i kukurydzą, która od dawna za mną "chodziła". Muszę od razu ostrzec mojego teścia, że na pewno byłby poczęstowany, gdyby tak szybko nie uciekł po "dyżurze" przy moich dzieciach - gdy robiłam zakupy, m.in. składniki zupy...

MEKSYKAŃSKA ZUPA Z KURCZAKIEM, FASOLĄ I KUKURYDZĄ
  • 1 podwójna pierś kurza
  • 1 papryka żółta
  • 1 papryka pomarańczowa*
  • 1 czerwona cebula
  • 2-3 ząbki czosnku
  • 1 puszka pulpy pomidorowej
  • 1 puszka kukurydzy
  • 1 puszka fasoli "red kidney"
  • 1 łyżka mielonej papryki słodkiej
  • 1 łyżeczka papryki ostrej
  • śmietana do zup
  • posiekana natka kolendry
  • sól, pieprz, oliwa (1 łyżka)
  • naturalny bulion w proszku lub kostka warzywna/drobiowa
  • posiekane papryczki chili
* papryki mogą być dowolnego koloru, ja po prostu takie miałam w domu

Ostatnio prawie wszystko co gotuję rozdzielam na dwa garnki, jeden dla nas, drugi dla Wojtusia. W sformułowaniu "dla nas" wliczona jest Mela, która jeszcze nie może jeść niektórych bardzo ostrych rzeczy, dlatego ten przepis, na którym opierałam swoją potrawę jest zmodyfikowany. Nie było tam fasoli ani kolendry, ani śmietany - za to była papryczka chili dodawana na początku gotowania i mnóstwo oliwy - musiałam go po prostu zmienić. Ale po kolei:

Czosnek i cebulkę posiekałam i podsmażyłam na oliwie (chyba tak zaczyna się większość przepisów na moim blogu! Rozważam przygotowanie jakiegoś szablonu-gotowca, żeby się w nieskończoność nie powtarzać z tym nieszczęsnym czosnkiem i cebulą...). Piersi kurze pokroiłam w paseczki i dodałam na patelnię. Papryki słodkie umyłam, wycięłam gniazda nasienne, pokroiłam w krótkie paski i również wrzuciłam na patelnię - wszystko dusiło się do czasu aż kurczak przestał być surowy a papryki zmiękły. Przeprowadzka do garnka, gdzie dodałam puszkę pomidorów, sól, pieprz i obie przyprawy z papryki i bulion w proszku. Dodałam też ok. 2 szklanki wody. Gotowałam kilka minut, po czym dodałam odsączoną z zalewy kukurydzę i fasolę, gotowałam jeszcze kilka minut i już była gotowa. Osobno, na patelni podsmażyłam papryczki chili. Nie mogłam ich dodać wcześniej, bo danie byłoby nieodpowiednie dla mojej Meli. A tak po prostu ja i Kacper posypaliśmy sobie swoje porcje chrupiącą i wspaniale ostrą papryczką i każdy był zadowolony. Po nałożeniu do miseczek dodałam śmietanę i listki kolendry, wbrew marudzeniu mojego męża, który powiedział, że to zielone psuje smak. Oto efekt końcowy:

P.S. Książkę "Fizjologia smaku" pożyczył mi szwagier, również smakosz i znawca dobrego jedzenia. Pozdrawiam!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...