niedziela, 26 lutego 2012

Jak z kamienia... ale kamień też może kiedyś pęknąć. Dziś bez przepisu.

Mama zwróciła mi kiedyś uwagę na bardzo interesujący fakt: dziecko, któremu urwie się rączka od ukochanej laleczki, rozpacza tak samo jak ktoś, kto właśnie stracił bliskich. Dla dziecka uszkodzenie ukochanej zabawki jest czymś najbardziej dramatycznym, czego, póki co, doświadczyło w swoim króciutkim życiu. W miarę dorastania i poznawania, gromadzenia doświadczeń, przeżywamy coraz więcej, niestety również więcej dramatów. Kalibrujemy przeżywanie tych dramatów, wypracowujemy coś w rodzaju skali. Odwołany seans w kinie martwi nas jedynie odrobinę, większym zmartwieniem jest zepsuty samochód, zaś u szczytu trosk, największym dramatem są choroby i odejście najbliższych.

Jeśli ktoś żyje wyłącznie swoim życiem, to ma wystarczająco wiele problemów i zmartwień związanych z utrzymaniem się i dbaniem o siebie i najbliższych. Słusznie czyni jeśli zamyka się na wieści z zewnątrz, bo właściwie wcale nie pomagają w prowadzeniu własnego życia. Niestety tak się nie da. Mamy gazety, internet i telewizję. Dzięki temu mózgi każdego z nas są codziennie prane wielokrotnie, a najzręczniejszą techniką, która zaburza właściwe pojmowanie i klasyfikowanie wydarzeń na tej skali dramatu, jest przemieszanie treści komunikatów. Mamy reklamy z modelkami, które prawie mają orgazm wmasowując ekstrakt z kiwi i mango w imponujące włosy (których kondycja wzrośnie o 68%), mamy tańce z gwiazdami, seriale, turnieje, mamy wreszcie wiadomości o Madzi z Sosnowca, o sukcesach Radwańskiej, o ACTA i Palikocie. Dramat i powaga miesza się ze śmiesznością i błahostkami. Każdy kto ogląda telewizję dłużej niż 45 minut pod rząd - musi doświadczyć potwornej sraczki informacyjnej i nie zdziwię się wcale jeśli będzie miał kłopoty z uporządkowaniem tych doznań.

Od wielu tygodni nie oglądałam dziennika. Nie zaglądałam na portale informacyjne. Przerzuciłam się na czytanie tygodników, które wyławiają te ważniejsze wydarzenia i nie mają aż tak tabloidowego charakteru. Nie zaglądają w ludzkie dramaty i nie napawają się tym. Przerzuciłam się też na blogi, które piszą zwykli ludzie, nie skażeni dziennikarskim wypaczeniem w relacjonowaniu rzeczywistości.

Niestety dramat przez wielkie "D" dogania mnie mimo to. Raz jeden jedyny zajrzałam na gazeta.pl. Miałam ogromnego pecha. Komunikaty na tej stronie zmieniają się bardzo szybko, zastępują je świeższe newsy, niemal po chwili. Ja trafiłam akurat na ten, o chłopcu z Syrii. Chłopcu w wieku mojego Synka, który umiera. Materiał reporterski pierwsza klasa, bez dwóch zdań. Na początku materiał wcale mnie nie rusza. U mnie skala dramatu jest wypaczona. Widziałam już śmierć z bardzo bliska i matkę która do ostatnich sekund trzymała w rękach głowę syna. Nagranie z CNN powinno mną wstrząsnąć, ale jedynie mnie zasmuca. Później irytuje. Nie szukam wrażeń w internecie. Nie mogę czymś takim zaprzątać swojej uwagi. Weszłam na chwilę, bo chciałam sprawdzić prognozę pogody. Ludzie! Przecież ja jutro muszę iść do pracy i zarabiać na utrzymanie swojej rodziny. Wiem, że jest taki kraj jak Syria, tak, słyszałam, że ludzie tam giną. I teraz ktoś chce to wylać na mnie, zrzucić, obciążyć mnie gigantyczną winą! To nie moja wina, to nie wina żadnego z Was!!! To okrucieństwo, to coś tak potwornego, że nikt z nas nie może sobie tego wyobrazić. Ojciec, który tuli maleństwo, aż ono przestaje oddychać. To ma mi dać do myślenia? To ma sprawić, że będę lepszym człowiekiem?! To ma zmobilizować mnie do działania?! A co ja mogę?! Co ja znaczę wśród reżimów, planów nuklearnych, wojny o złoża ropy?

Jadę do centrum handlowego. Potrzebuję jakieś pierdoły dla moich dzieci. Tak, rajstopki, majteczki, coś tam jeszcze do ubrania. Chodzimy z mężem w milczeniu. Od czasu do czasu łza spływa mi po policzku. Bo ja tu, na tym konsumpcjonistycznym zachodzie, kupuję ubrania made in Bangladesh. A w tym samym czasie do szpitala w Syrii być może przyjechało inne ciężko ranne dziecko...

Wieczorem chcę zasnąć. Zamykam oczy. Wchodzę do obskurnego pokoiku przerobionego na prowizoryczną salę operacyjną. Ktoś mnie zatrzymuje, mówi, żebym nie szla dalej, bo nie zniosę tego widoku.

- Przecież chcieliście, żebym zobaczyła - odpowiadam.

Podchodzę i zanoszę się dzikim, zwierzęcym szlochem, bo na stole leży ciałko chłopca, ale z twarzyczką mojego Syna.

Czy tego chcieliście???!!! Czy to właśnie sprzedajecie w swoich newsach?! Czy ten dramat każdego rodzica, ten koszmar, który będzie prześladował nas wszystkich, którzy widzieli nagranie - czy to chcieliście osiągnąć?! Dziennikarka zginęła następnego dnia, w kolejnym zamachu. Nie wiem, czy jej życzenie się spełniło. Tak, jestem poruszona, tak, jestem wstrząśnięta. Tak, jestem potwornie bezradna. Tak, chcę zapomnieć. Jutro rano wstać do pracy i nie myśleć o dramatach ludzi żyjących dziesiątki tysięcy kilometrów stąd. Tak, to krótkowzroczne. Tak, przyszło mi żyć w takich czasach. Nie, nie czuję, żebym mogła coś na to poradzić. Tak, chcę, żeby te zasłyszane okropności spływały po mnie, żeby mnie nie ruszały. Tak, wiem, że tak się nie da. Tak, chcę być trochę jak z kamienia. Jestem z kamienia, ale z pękniętym sercem. Jestem zepsutym kamieniem. Kamieniem, który pękł i jest teraz jeszcze bardziej wystawiony i mniej odporny na dramat przez wielkie "D"... Nie, nie jestem za to wdzięczna mediom, nie cieszę się, że pokazują prawdę!!! Nic mi nie uświadomiliście! Zapewniliście mi kilka bezsennych nocy - to wszystko! I bez Was bym umiała odróżnić, co jest dramatem i przeżyć to w skupieniu, z trwogą i szacunkiem dla czyjegoś cierpienia, czego Wy już nie potraficie...

środa, 22 lutego 2012

Głupoty z tęsknoty!!!

Mówi się, że glupstwa najczęściej popełnia się z miłości... Matki w podróży slużbowej najczęściej popełniają głupstwa z tęsknoty!

Do najczęściej popełnianych głupstw zalicza się:

1) dzwonienie do męża i dzieci przez Skype - dzieci widzą mamę na ekranie komputera, nie traktują takiej rozmowy jako złagodzenie tęsknoty, nie rozumieją co się dzieje, niepokoją się, zaczynają płakać, mąż się denerwuje bo nie wie jak je uspokoić, wszyscy się przekrzykują i każdy ma dość wszystkiego!

2) częstą głupotą jest także łagodzenie tęsknoty poprzez kupowanie prezentów dla dzieci. W miejscu, gdzie miało nie być sklepów, w miejscu, które moje koleżanki z pracy określily mianem "dziury", w której nie ma co liczyć na shopping - znalazłam wystarczająco dużo sklepów, żeby wydać na akcesoria i zabawki dziecięce całą dietę służbową!

3) Najgorszym pomysłem na zagłuszenie tęsknoty jest oczywiście jedzenie! Skoro wydałaś całą kasę na kostium kąpielowy w motylki i okulary słoneczne dla córki, okulary słoneczne dla synka oraz po ciuchci z serii Tomek i Przyjaciele dla każdego z dzieci - jest oczywiste, że nie zostaje zbyt wiele na zaspokojenie głodu. W takiej sytuacji prawie - jak chłopaki z Make life harder - kupiłam tanie prażynki o smaku lemon chilli, piwo o wdzięcznej nazwie Old Peculier (które jest sponsorem Crime Writing Festival - co nadaje całości mrocznego i dramatycznego charakteru!), wzięłam na klatę zdziwione spojrzenia kasjerki (która normalna kobieta kupuje tanie prażynki i jeszcze tańszy browar! Stęskniona matka of korrsss!), wróciłam do pokoju hotelowego, w którym nie znalazłam otwieracza do butelek, i chciało mi się płakać z tęsknoty i bezradności. Na szczęście znalazłam jeszcze resztkę wina z poniedziałku!

Dziś pociesza mnie wyłącznie jedna myśl - sprawdziłam w necie, że najsłynniejszy w Europie sklep z zabawkami - Hamleys - znajduje się na innym terminalu, niż ten, z którego odlatuję... To pocieszające, bo gdybym tam wparowała - cała tęsknota zmaterializowałaby się w niekontrolowanym i niepohamowanym szale zakupów dla dzieci!!!

Wszystko ma swoje dobre strony. Nawet to, że nie udało mi się otworzyć piwa. Przynajmniej będę mogła dać jakiś drobiazg mężowi (ale to okrutne!!!). Za nim w końcu też ogromnie tęskniłam...

Do "przeczytania" już w Warszawie!

Ach, home, sweet home...

poniedziałek, 20 lutego 2012

Słomiany wdowiec… Ziemniaczana sałatka. Z wędzonym łososiem.

Jestem w pierwszej podróży służbowej… Zostawiłam mój cyrk na ponad trzy dni! Logistyka jest dopracowana do perfekcji, wsparcia Kacprowi udzielą posiłki w postaci dziadków: kto kiedy odwozi, które dziecko, kto czeka na nianię, kto ją wypuszcza, kto z psem, jakieś obiadki, przedszkole – aż mi się robi zimno, kiedy pomyślę o tym, jak jedno spóźnienie i niedopilnowanie spowoduje reakcję łańcuchową i w moim „stadzie” zapanuje niepokój i chaos!



Tak więc mój mąż – bohater, został sam na włościach i przez chwilę będzie słomianym wdowcem…

A mój kierunek to prawie Londyn i „prawie” robi ogromną różnicę… Do Londynu jedynie przyleciałam, po czym kierowca, który stał w hali przylotów z elegancką karteczką, z wypisaną nazwą mojej firmy, wywiózł mnie do totalnego wygwizdowa. Byłam chyba dość widocznie zmęczona, więc ten przemiły starszy pan ciągle mnie zagadywał, wziął ode mnie nawet walizkę, co było dość szarmanckie, ale walizka była na kółkach, za to na ramieniu mój największy skarb – lap top, obciążał mnie okrutnie! Żartem zagadnął, gdzie mnie zawieźć, choć oczywiście doskonale znał cel.

Bez wahania odparłam: zabierz mnie na Priviet Drive 4! *



Humor obojgu nam się poprawił i całą drogę rozmawialiśmy o tym, za co uwielbiam Wielką Brytanię (Harry Potter i Jamie Oliver of korrrssss!) J totalnie zignorowałam temat Olimpiady, kompletnie nie zrobił na mnie wrażenia opis przygotowań, stadionów. Kierowca nie mógł też pojąć, że nie może się ode mnie dowiedzieć nic konkretnego na temat Euro 2012 – tak go zdumiał mój mój brak entuzjazmu, że na dobre kilka minut zapadła niezręczna cisza... Udobruchał się, kiedy wspomniałam jak bardzo wzruszyłam się ślubem księcia Williama, nadmieniłam też, że Royal Wedding to był event roku w skali globalnej! Wróciliśmy więc do rozmowy o tym, co dobre i brytyjskie, czyli The Beatles, Jane Austen  i Tomek i przyjaciele J


Wygwizdowo, do którego w końcu dotarłam jest uroczym, malutkim miasteczkiem, pełnym domów z czerwonej cegły. Bardzo wietrznym. Gdybym miała podobną sukienkę, co Marilyn w „Słomianym wdowcu”, z pewnością wiatr zrobiłby z niej niezły użytek. Skoro jestem jednak w Wielkiej Brytanii, a nie w Nowym Jorku i bliżej mi charakterologicznie (i figurowo) do Bridget Jones niż do Marilyn – zamiast chodzić „po mieście” w sukience, kupiłam sporą ilość szkockich maślanych herbatników, butelkę wina (z zakrętką zamiast korka!!! Ufff) i zamierzam dużo zjeść, umiarkowanie wypić i jak najszybciej zasnąć. Przez chwilę rozważam jeszcze czy będzie totalnym barbarzyństwem nie zmyć makijażu???? Chyba tak… no dobra, szybki prysznic!




* Priviet Drive 4 – jeśli nie wiesz, co to oznacza, to znak, że jesteś Mugolem J



ZIEMNIACZANA SAŁATKA Z WĘDZONYM ŁOSOSIEM, SELEREM NACIOWYM I KAPARAMI

Źródło inspiracji: sałatka Jamiego Olivera, którą w innej wersji pokazywałam tu – klik

  • kilka ugotowanych ziemniaków sałatkowych bez skórki
  • 2 łodygi selera naciowego
  • garść kaparów
  • pół czerwonej cebuli
  • kilka plastrów wędzonego łososia
  • garść liści bazylii
  • sok z połowy cytryny
  • oliwa, sól, pieprz
  • plasterek cytryny i odrobinę koperku do dekoracji


Ziemniaki gotowałam w osolonej wodzie, nie można dopuścić do rozgotowania! Łodygi selera dokładnie obrałam i pokroiłam w cieniutkie plasterki. Równie drobno posiekałam czerwoną cebulę. Ugotowane ziemniaki pokroiłam w kostkę, wymieszałam z cebulą i selerem, wsypałam kapary. W moździerzu roztłukłam liście bazylii z oliwą i sokiem z cytryny aż powstał aromatyczny, zielony dressing, który doprawiłam solą i pieprzem. Wszystkie składniki sałatki wymieszałam z dressingiem i ułożyłam na talerzykach – te moje, w kształcie rybek, idealnie nadają się na rybne sałatki i inne rybne przekąski. Na wierzchu ułożyłam plastry łososia, pokropiłam cytryną, udekorowałam plasterkiem cytryny i koperkiem. Gotowe! W oryginalnym przepisie Jamie robi tę sałatkę na gorąca z grillowanym stekiem z tuńczyka, pokazywałam ją mniej więcej rok temu.


niedziela, 19 lutego 2012

Blog roku. Czeko-kokosowe ciacho na koniec karnawału.

 
 
 
 
Długo się zastanawiałam nad fenomenem popularności blogów w Polsce. Popularności pisania, bo z czytaniem jest nieco inaczej. Podobno Polska to blogowa potęga, zajmujemy bodajże czwarte miejsce w Europie pod względem liczby blogów na mieszkańca kraju :) gdzieś wyczytałam takie ciekawe statystyki, niestety nie pamiętam już gdzie :) ale gdy kogoś pytam, czy czyta jakieś blogi, odpowiada, że nie. No bo co tu czytać...?
Czytać można historie wszystkich ludzi, którzy nie mają szansy wypowiedzieć się w mediach i trafić do szerszej grupy odbiorców. A nierzadko mają ogromnie wiele do opowiedzenia. Niektórzy zwyczajne, nudne do bólu życie, opowiadają w tak ciekawy sposób, że wiercę się ze zniecierpliwienia i czekam na dalsze wpisy, jak dawniej na kolejne tomy Harry'ego Pottera! Inni mają arcyciekawe życie, pełne podróży, egzotycznego jedzenia (i egzotycznych chorób :)), nietypowych historii celnych, tubylczych, etc. Nawet kronikarski charakter opisu tych wydarzeń mi nie przeszkadza, bo forma przekazu jest w tych przypadkach drugorzędna.

Blog roku... jak w tym ogromie historii, słów, tytułów, osób i osobowości, wybrać ten jeden? Mam wrażenie, że mniejszym kłopotem jest wybór miss świata lub najlepszej aktorki, bo kandydaci w tych konkursach różnią się od siebie mniej niż poszczególni bloggerzy! Z zaciekawieniem śledziłam tegoroczne nominacje, głosowanie i wyniki. Zdumienie mnie ogarnęło, gdy zobaczyłam, że zwyciężczyni ma tak niewielu obserwatorów! Potwierdza się, że to ta jakość jest najważniejsza... nie tysiące fanów na facebooku, nagonionych dzięki konkursom z tandetnymi gadżetami w zamian za "polubienie". Brak reklam, czysta przestrzeń i te ważne słowa, osobiste, prywatne.

Prywatność... wszędzie słyszę, że to się tak bardzo chroni. "U mnie nie będzie moich danych", "u mnie nie będzie moich zdjęć" ,"nie będzie zdjęć moich dzieci" - tak czytam na wielu blogach. A dokładnie w tym samym czasie i miejscu, w tle słów, bardzo osobistych historii, o macierzyństwie, dzieciach, rodzinie, pracy, partnerze, własnej historii - atakują reklamy, konkursy, komercyjna otoczka.

Jakiś czas temu zgłaszali się do mnie reklamodawcy, z "atrakcyjnymi" ofertami: Pani zrobi konkurs, czytelnicy polubią funpage na facebooku (Pani i nasz), a nagrody -  super - kubki, szlafroki, kapcie i ręczniki z logo sponsora. Pani ustali zasady... Bomba! A to przed chwilą wymienione, to nie zasady? A przez kogo ustalone, bo chyba nie przez mnie... Mimo, że jeszcze kilka miesięcy temu dopuszczałam jakąś dyskretną formę reklamy, to teraz zrobiło mi się niedobrze na samą myśl o tym, że w moją osobistą przestrzeń, w sam środek moich słów, mojego śmiechu, frustracji, szczęścia lub smutku - ma się wbijać jakiś "sponsor" ze swoim komercyjnym przekazem, z konkursami. 

Na sam koniec wypadałoby przyznać się do tchórzostwa, wyjaśnić, czemu się nie zgłosiłam, czemu nie kandydowałam w konkursie na bloga roku... każdy boi się odrzucenia. Ale najbardziej bałam się porównywania!!! Stania w szeregu razem z nieuleczalnie chorymi, dla których blog jest terapią, a także szansą na zbieranie funduszy do walki z chorobą. W szeregu z rodzicami chorych dzieci. W szeregu razem z bohaterami, którzy codziennie tym chorym pomagają - jak zwyciężczyni tegorocznej edycji, wolontariuszka z hospicjum. W szeregu z tymi, którym życie mija na przygodach, podróżach. W szeregu z tymi, którzy prowadzą bogate życie kulturalne, recenzują setki tytułów: książek, filmów, spektakli. Wśród nich miałabym się znaleźć ja, z lekko histerycznym stylem, ze specyficznym humorem, z dystansem do siebie, z moimi przepisami na kurczaka i ciacho, z moimi przemyśleniami na temat wychowania dzieci, relacji z innymi, opisami kobiecej rzeczywistości...

Jakoś nie mogłam, a dziś się cieszę, że się "nie skusiłam" :) A Wam dziękuję, że do mnie tu zaglądacie! Dziękuję, że klikacie "lubię" tak sami z siebie, że nie przyciągają Was tu komercyjne treści, czy "oferty". Że pytacie w komentarzach, gdzie jestem, kiedy długo nic nie wpisuję.


Zwyciężczyni tegorocznej edycji gratuluję nagrody i to nie jednej, ale aż trzech!!!
Wygooglajcie sami, kto to taki, jeśli jeszcze nie wiecie! Potem chętnie poznam Wasze opinie, będzie mi miło jeśli wpiszecie je w komentarzach u mnie!




 

czekoladowy2012


 
CZEKOLADOWO-KOKOSOWE BROWNIE
  • 1 szklanka mleka kokosowego
  • 1 tabliczka gorzkiej czekolady (60% kakao)
  • 3 jajka
  • 2 szklanki mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 100g masła
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • szczypta soli


Mleko kokosowe wlałam do garnka i powoli podgrzewałam, dodałam masło, następnie czekoladę połamaną na kostki, podgrzewałam mieszając aż się rozpuści. Gdy czekolada się rozpuściła - mieszaninę ostudziłam, wbiłam jajka i dokładnie wymieszałam. Dodałam mąkę i cukier, ekstrakt i sól. Przelałam do kwadratowej formy i wstawiłam do piekarnika nagrzanego do 190C na mniej więcej 15-20 minut - ciasto powinno być płynne w środku! Można przyrządzić je też w kokilkach jako gorące ciastka lub w innych muffinkowych foremkach. Poluję na naturalny ekstrakt kokosowy - na pewno wzbogaciłby smak i aromat tego ciasta. To mój autorski przepis i jestem zachwycona smakiem, ale uważam, że ciasto potrzebuje jeszcze dopracowania, by już totalnie powalić wszystkie zmysły - zatem kto chętny przyrządzić według moich wskazówek i dorzucić swoje porady???





wtorek, 7 lutego 2012

Gardzę "Walentynkami", ale...

... zakochani coś też jeść muszą...

nie cierpię czerwonych serc i czerwonych róż! Jednak całkowicie rozumiem tych, którzy mimo wszystko obchodzą Walentynki. Jeszcze lepiej jeśli coś z tej okazji gotują!
kilka propozycji wkrótce :)


niedziela, 5 lutego 2012

Kim jestem? Update. Makaroniki z Anną-Marią!

Dziś makaroniki! W mojej kuchni, a także u Anny-Marii, w Kucharni...
ale najpierw pewien wstęp:
Co jakiś czas każdy musi stawić czoło dziwnemu pytaniu, na które nigdy, ale to nigdy nie da się odpowiedzieć jednym słowem.

Kim jestem?

Cofam się do pierwszego posta, który wpisałam na blogu i czytam kilkanaście zdań opisu wszystkich ról, które odgrywam. Próbuję zaktualizować informacje. Dalej jestem mamą, żoną, siostrą, córką, wnuczką... Dalej jestem antyfanką piłki nożnej... Dalej jestem pulchną blondynką. Doszło kilka ważnych ról, które mnie definiują: jestem blogerką, jestem asystentką, mamą pracującą. Jestem ciocią trzech ślicznych chłopców. Jestem przyjaciółką kilku nowych, cudownych osób. Jestem domową mistrzynią cukiernictwa! Jestem coraz większą gadułą, która powtarza wiele razy to samo! A od niedawna wreszcie czuję się w 100% sobą!



Mam za sobą kilkunastoletni okres poszukiwania siebie, nieustannego porównywania z innymi, wiecznego czucia się odrobinę gorszą. Udawania i wpasowywania się. Braku pewności w wypowiadanych poglądach i bronieniu własnych przekonań. To się już skończyło. Myślę, że wraz z nadejściem TEGO Nowego Roku, chyba po raz pierwszy nie zastanawiałam się nad tym, jak by tu spróbować się zmienić!


Wiąże się z tym wiele lęków i wyzwań... Jak odnajdę się w zawodowej rzeczywistości z moim chaotycznym i niepoukładanym "Ja"? Bywam irytująco bezradna, nieprzewidywalnie humorzasta, nie potrafię się dopasować do oficjalnego do bólu stylu bycia. Ale mimo to, czuję, że dam radę! Bo wprowadzam w życie kilka cudownych i prostych zasad. Kategoryzuję dziedziny życia, na te, na które nie mam wpływu. Jest ich wiele. Uczę się je akceptować, godzić się z nieuchronnością pewnych zmian, a także stałością pewnych wartości. Filtruję, wyłapuję i pracuję nad tym, co mogę zmienić, na co mam realny wpływ. Cierpliwie czekam na wyniki!

Ktoś zupełnie nieświadomie pomógł mi w akceptacji siebie :) oj, taka zapowiedź - brzmi banalnie i łzawo :) ale tak już bywa, że czasem mądrości i prawdy życiowe spadają na nas nieoczekiwanie, zapala się przysłowiowa żarówka nad głową - tak było i w tym wypadku!


Anna-Maria i jej "Kucharnia". Wiele miesięcy temu zachłysnęłam się jej słowami, zdjęciami, przepisami. Porównywałam, bo jak inaczej? Z nielicznych początkowo komentarzy zaczęła się wyłaniać znajomość! Przekonanie, że mimo pozornych ogromnych różnic - wiele nas łączy. Przede wszystkim jestem, Aniu, wdzięczna za kilka Twoich słów, które trafiły do mnie w chwili największej frustracji, zmęczenia, utraty nadziei na znalezienie niszy dla siebie:

"...każdy z nas mówi własnym głosem, choć często wolimy głos innej osoby. Ta odmienność jest potrzebna."
To tak proste, ale jakże prawdziwe!

Sens tych słów trafiał do mnie powoli - przebijał się przez podświadomość do świadomości... Kiedy go pojęłam, poczułam niewyobrażalną ulgę! Teraz różnice między mną, a innymi są jedynie powodem ciekawości, wnikliwej analizy, ale nigdy - frustracji :)

Oj tak, różnimy się z Anną-Marią bardzo... także wyposażeniem kuchni!!! Nasze pierwsze, wspólne pieczenie - każda w swojej kuchni - uświadomiło mi jak ważna jest organizacja i precyzja, a także zaplecze kuchenne :) miałyśmy śmiechu co nie miara, znowu wstydziłam się braku miksera (Mamo! Miałam dostać pod choinkę!?), drukarki (wzór do nakładania makaroników z rękawa cukierniczego na blachę zrobiłam ołówkiem wokół nakrętek od wody mineralnej!!!). Mimo to makaroniki wyszły, nie wymarzone, nie perfekcyjne, ale moje! :) Bardzo jestem ciekawa tych w Kucharni!



a to przepis:

przepis na same makaroniki zaczerpnęłam z Kucharni, pomysł na masę jest mojego autorstwa
MAKARONIKI Z NADZIENIEM RÓŻANYM
  • 110 g cukru pudru
  • 60 g migdałów (bez skórki)
  • 60 g białek
  • 40 g cukru kryształu
  • można dodać odrobinę dowolnych barwników spożywczych, w moim przypadku kilka kropli koncentratu buraczanego
Białka ubiłam na sztywno, pod koniec ubijania dodałam cukier aż do uzyskania gładkiej, lśniącej piany. Migdały i cukier puder zmiksowałam razem w malakserze, potem przesiałam. Ubitą pianę przełożyłam do zmielonych migdałów i dokładnie mieszałam. Polecam cytowany wpis Anny-Marii pełen porad jak przygotować masę bez porażek. Gdy masa jest gotowa, przełożyłam ją do rękawa cukierniczego i wyciskałam na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Następnie makaroniki czekają na blasze ok. 30 minut - obsychają.
Piekarnik nagrzałam do temperatury 170 stopni. Makaroniki piekłam przez 10-11 minut.  Po wystudzeniu najlepiej je odłożyć na dobę - to potwornie trudne, zwłaszcza dla łakomczuchów, ale rzeczywiście warto się do tego zalecenia zastosować - makaroniki zmiękną i będą się lepiej komponowały z masą.
Masa różana:
  • 5 łyżek konfitury z płatków róży w cukrze
  • 2 łyżki masła
  • 60g serka Philadelphia
  • cukier puder - tyle, by masa nieco zgęstniała
  • łyżeczka koncentratu buraczanego
Wszystkie składniki masy wymieszałam w blenderze. Przekładałam makaroniki i łączyłam je w podwojne markizy.
Całość będzie potwornie słodka, ale obłędnie pyszna!
Z makaronikami jest sporo zachodu... myślę, że gdybym miała wybrać deser, który pasuje do mnie i wyraża moją chaotyczność i niezorganizowanie - nie byłyby to makaroniki! Ale będę próbowała dalej! Już wkrótce chcę przetestować nowe przepisy i pomysły na te cudeńka!
Aniu, Dziękuję za wspólne pieczenie :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...