niedziela, 19 lutego 2012

Blog roku. Czeko-kokosowe ciacho na koniec karnawału.

 
 
 
 
Długo się zastanawiałam nad fenomenem popularności blogów w Polsce. Popularności pisania, bo z czytaniem jest nieco inaczej. Podobno Polska to blogowa potęga, zajmujemy bodajże czwarte miejsce w Europie pod względem liczby blogów na mieszkańca kraju :) gdzieś wyczytałam takie ciekawe statystyki, niestety nie pamiętam już gdzie :) ale gdy kogoś pytam, czy czyta jakieś blogi, odpowiada, że nie. No bo co tu czytać...?
Czytać można historie wszystkich ludzi, którzy nie mają szansy wypowiedzieć się w mediach i trafić do szerszej grupy odbiorców. A nierzadko mają ogromnie wiele do opowiedzenia. Niektórzy zwyczajne, nudne do bólu życie, opowiadają w tak ciekawy sposób, że wiercę się ze zniecierpliwienia i czekam na dalsze wpisy, jak dawniej na kolejne tomy Harry'ego Pottera! Inni mają arcyciekawe życie, pełne podróży, egzotycznego jedzenia (i egzotycznych chorób :)), nietypowych historii celnych, tubylczych, etc. Nawet kronikarski charakter opisu tych wydarzeń mi nie przeszkadza, bo forma przekazu jest w tych przypadkach drugorzędna.

Blog roku... jak w tym ogromie historii, słów, tytułów, osób i osobowości, wybrać ten jeden? Mam wrażenie, że mniejszym kłopotem jest wybór miss świata lub najlepszej aktorki, bo kandydaci w tych konkursach różnią się od siebie mniej niż poszczególni bloggerzy! Z zaciekawieniem śledziłam tegoroczne nominacje, głosowanie i wyniki. Zdumienie mnie ogarnęło, gdy zobaczyłam, że zwyciężczyni ma tak niewielu obserwatorów! Potwierdza się, że to ta jakość jest najważniejsza... nie tysiące fanów na facebooku, nagonionych dzięki konkursom z tandetnymi gadżetami w zamian za "polubienie". Brak reklam, czysta przestrzeń i te ważne słowa, osobiste, prywatne.

Prywatność... wszędzie słyszę, że to się tak bardzo chroni. "U mnie nie będzie moich danych", "u mnie nie będzie moich zdjęć" ,"nie będzie zdjęć moich dzieci" - tak czytam na wielu blogach. A dokładnie w tym samym czasie i miejscu, w tle słów, bardzo osobistych historii, o macierzyństwie, dzieciach, rodzinie, pracy, partnerze, własnej historii - atakują reklamy, konkursy, komercyjna otoczka.

Jakiś czas temu zgłaszali się do mnie reklamodawcy, z "atrakcyjnymi" ofertami: Pani zrobi konkurs, czytelnicy polubią funpage na facebooku (Pani i nasz), a nagrody -  super - kubki, szlafroki, kapcie i ręczniki z logo sponsora. Pani ustali zasady... Bomba! A to przed chwilą wymienione, to nie zasady? A przez kogo ustalone, bo chyba nie przez mnie... Mimo, że jeszcze kilka miesięcy temu dopuszczałam jakąś dyskretną formę reklamy, to teraz zrobiło mi się niedobrze na samą myśl o tym, że w moją osobistą przestrzeń, w sam środek moich słów, mojego śmiechu, frustracji, szczęścia lub smutku - ma się wbijać jakiś "sponsor" ze swoim komercyjnym przekazem, z konkursami. 

Na sam koniec wypadałoby przyznać się do tchórzostwa, wyjaśnić, czemu się nie zgłosiłam, czemu nie kandydowałam w konkursie na bloga roku... każdy boi się odrzucenia. Ale najbardziej bałam się porównywania!!! Stania w szeregu razem z nieuleczalnie chorymi, dla których blog jest terapią, a także szansą na zbieranie funduszy do walki z chorobą. W szeregu z rodzicami chorych dzieci. W szeregu razem z bohaterami, którzy codziennie tym chorym pomagają - jak zwyciężczyni tegorocznej edycji, wolontariuszka z hospicjum. W szeregu z tymi, którym życie mija na przygodach, podróżach. W szeregu z tymi, którzy prowadzą bogate życie kulturalne, recenzują setki tytułów: książek, filmów, spektakli. Wśród nich miałabym się znaleźć ja, z lekko histerycznym stylem, ze specyficznym humorem, z dystansem do siebie, z moimi przepisami na kurczaka i ciacho, z moimi przemyśleniami na temat wychowania dzieci, relacji z innymi, opisami kobiecej rzeczywistości...

Jakoś nie mogłam, a dziś się cieszę, że się "nie skusiłam" :) A Wam dziękuję, że do mnie tu zaglądacie! Dziękuję, że klikacie "lubię" tak sami z siebie, że nie przyciągają Was tu komercyjne treści, czy "oferty". Że pytacie w komentarzach, gdzie jestem, kiedy długo nic nie wpisuję.


Zwyciężczyni tegorocznej edycji gratuluję nagrody i to nie jednej, ale aż trzech!!!
Wygooglajcie sami, kto to taki, jeśli jeszcze nie wiecie! Potem chętnie poznam Wasze opinie, będzie mi miło jeśli wpiszecie je w komentarzach u mnie!




 

czekoladowy2012


 
CZEKOLADOWO-KOKOSOWE BROWNIE
  • 1 szklanka mleka kokosowego
  • 1 tabliczka gorzkiej czekolady (60% kakao)
  • 3 jajka
  • 2 szklanki mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 100g masła
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • szczypta soli


Mleko kokosowe wlałam do garnka i powoli podgrzewałam, dodałam masło, następnie czekoladę połamaną na kostki, podgrzewałam mieszając aż się rozpuści. Gdy czekolada się rozpuściła - mieszaninę ostudziłam, wbiłam jajka i dokładnie wymieszałam. Dodałam mąkę i cukier, ekstrakt i sól. Przelałam do kwadratowej formy i wstawiłam do piekarnika nagrzanego do 190C na mniej więcej 15-20 minut - ciasto powinno być płynne w środku! Można przyrządzić je też w kokilkach jako gorące ciastka lub w innych muffinkowych foremkach. Poluję na naturalny ekstrakt kokosowy - na pewno wzbogaciłby smak i aromat tego ciasta. To mój autorski przepis i jestem zachwycona smakiem, ale uważam, że ciasto potrzebuje jeszcze dopracowania, by już totalnie powalić wszystkie zmysły - zatem kto chętny przyrządzić według moich wskazówek i dorzucić swoje porady???





wtorek, 7 lutego 2012

Gardzę "Walentynkami", ale...

... zakochani coś też jeść muszą...

nie cierpię czerwonych serc i czerwonych róż! Jednak całkowicie rozumiem tych, którzy mimo wszystko obchodzą Walentynki. Jeszcze lepiej jeśli coś z tej okazji gotują!
kilka propozycji wkrótce :)


niedziela, 5 lutego 2012

Kim jestem? Update. Makaroniki z Anną-Marią!

Dziś makaroniki! W mojej kuchni, a także u Anny-Marii, w Kucharni...
ale najpierw pewien wstęp:
Co jakiś czas każdy musi stawić czoło dziwnemu pytaniu, na które nigdy, ale to nigdy nie da się odpowiedzieć jednym słowem.

Kim jestem?

Cofam się do pierwszego posta, który wpisałam na blogu i czytam kilkanaście zdań opisu wszystkich ról, które odgrywam. Próbuję zaktualizować informacje. Dalej jestem mamą, żoną, siostrą, córką, wnuczką... Dalej jestem antyfanką piłki nożnej... Dalej jestem pulchną blondynką. Doszło kilka ważnych ról, które mnie definiują: jestem blogerką, jestem asystentką, mamą pracującą. Jestem ciocią trzech ślicznych chłopców. Jestem przyjaciółką kilku nowych, cudownych osób. Jestem domową mistrzynią cukiernictwa! Jestem coraz większą gadułą, która powtarza wiele razy to samo! A od niedawna wreszcie czuję się w 100% sobą!



Mam za sobą kilkunastoletni okres poszukiwania siebie, nieustannego porównywania z innymi, wiecznego czucia się odrobinę gorszą. Udawania i wpasowywania się. Braku pewności w wypowiadanych poglądach i bronieniu własnych przekonań. To się już skończyło. Myślę, że wraz z nadejściem TEGO Nowego Roku, chyba po raz pierwszy nie zastanawiałam się nad tym, jak by tu spróbować się zmienić!


Wiąże się z tym wiele lęków i wyzwań... Jak odnajdę się w zawodowej rzeczywistości z moim chaotycznym i niepoukładanym "Ja"? Bywam irytująco bezradna, nieprzewidywalnie humorzasta, nie potrafię się dopasować do oficjalnego do bólu stylu bycia. Ale mimo to, czuję, że dam radę! Bo wprowadzam w życie kilka cudownych i prostych zasad. Kategoryzuję dziedziny życia, na te, na które nie mam wpływu. Jest ich wiele. Uczę się je akceptować, godzić się z nieuchronnością pewnych zmian, a także stałością pewnych wartości. Filtruję, wyłapuję i pracuję nad tym, co mogę zmienić, na co mam realny wpływ. Cierpliwie czekam na wyniki!

Ktoś zupełnie nieświadomie pomógł mi w akceptacji siebie :) oj, taka zapowiedź - brzmi banalnie i łzawo :) ale tak już bywa, że czasem mądrości i prawdy życiowe spadają na nas nieoczekiwanie, zapala się przysłowiowa żarówka nad głową - tak było i w tym wypadku!


Anna-Maria i jej "Kucharnia". Wiele miesięcy temu zachłysnęłam się jej słowami, zdjęciami, przepisami. Porównywałam, bo jak inaczej? Z nielicznych początkowo komentarzy zaczęła się wyłaniać znajomość! Przekonanie, że mimo pozornych ogromnych różnic - wiele nas łączy. Przede wszystkim jestem, Aniu, wdzięczna za kilka Twoich słów, które trafiły do mnie w chwili największej frustracji, zmęczenia, utraty nadziei na znalezienie niszy dla siebie:

"...każdy z nas mówi własnym głosem, choć często wolimy głos innej osoby. Ta odmienność jest potrzebna."
To tak proste, ale jakże prawdziwe!

Sens tych słów trafiał do mnie powoli - przebijał się przez podświadomość do świadomości... Kiedy go pojęłam, poczułam niewyobrażalną ulgę! Teraz różnice między mną, a innymi są jedynie powodem ciekawości, wnikliwej analizy, ale nigdy - frustracji :)

Oj tak, różnimy się z Anną-Marią bardzo... także wyposażeniem kuchni!!! Nasze pierwsze, wspólne pieczenie - każda w swojej kuchni - uświadomiło mi jak ważna jest organizacja i precyzja, a także zaplecze kuchenne :) miałyśmy śmiechu co nie miara, znowu wstydziłam się braku miksera (Mamo! Miałam dostać pod choinkę!?), drukarki (wzór do nakładania makaroników z rękawa cukierniczego na blachę zrobiłam ołówkiem wokół nakrętek od wody mineralnej!!!). Mimo to makaroniki wyszły, nie wymarzone, nie perfekcyjne, ale moje! :) Bardzo jestem ciekawa tych w Kucharni!



a to przepis:

przepis na same makaroniki zaczerpnęłam z Kucharni, pomysł na masę jest mojego autorstwa
MAKARONIKI Z NADZIENIEM RÓŻANYM
  • 110 g cukru pudru
  • 60 g migdałów (bez skórki)
  • 60 g białek
  • 40 g cukru kryształu
  • można dodać odrobinę dowolnych barwników spożywczych, w moim przypadku kilka kropli koncentratu buraczanego
Białka ubiłam na sztywno, pod koniec ubijania dodałam cukier aż do uzyskania gładkiej, lśniącej piany. Migdały i cukier puder zmiksowałam razem w malakserze, potem przesiałam. Ubitą pianę przełożyłam do zmielonych migdałów i dokładnie mieszałam. Polecam cytowany wpis Anny-Marii pełen porad jak przygotować masę bez porażek. Gdy masa jest gotowa, przełożyłam ją do rękawa cukierniczego i wyciskałam na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Następnie makaroniki czekają na blasze ok. 30 minut - obsychają.
Piekarnik nagrzałam do temperatury 170 stopni. Makaroniki piekłam przez 10-11 minut.  Po wystudzeniu najlepiej je odłożyć na dobę - to potwornie trudne, zwłaszcza dla łakomczuchów, ale rzeczywiście warto się do tego zalecenia zastosować - makaroniki zmiękną i będą się lepiej komponowały z masą.
Masa różana:
  • 5 łyżek konfitury z płatków róży w cukrze
  • 2 łyżki masła
  • 60g serka Philadelphia
  • cukier puder - tyle, by masa nieco zgęstniała
  • łyżeczka koncentratu buraczanego
Wszystkie składniki masy wymieszałam w blenderze. Przekładałam makaroniki i łączyłam je w podwojne markizy.
Całość będzie potwornie słodka, ale obłędnie pyszna!
Z makaronikami jest sporo zachodu... myślę, że gdybym miała wybrać deser, który pasuje do mnie i wyraża moją chaotyczność i niezorganizowanie - nie byłyby to makaroniki! Ale będę próbowała dalej! Już wkrótce chcę przetestować nowe przepisy i pomysły na te cudeńka!
Aniu, Dziękuję za wspólne pieczenie :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...