poniedziałek, 12 września 2011

TORT Z BAJKI. Było sobie życie. Gdy łza kręci się w oku...



Najprzyjemniejsze chwile jakie pamiętam z dzieciństwa to wakacje spędzane na działce z dwójką braci ciotecznych. Moich rówieśników, którzy się ciągle bili, tłukli, wrzeszczeli, coś psuli, śmiali się z moich lalek, nie raz dostałam solidnego kopniaka w trakcie ogólnej bójki, ale kochałam ich towarzystwo tak bardzo, że trudno to opisać. Przez kilkanaście lat spędzaliśmy ze sobą całe tygodnie wakacji, gdzie zgoda i jedność oraz siostrzano-braterska miłość przeplatała się ze śmiertelną obrazą i nienawiścią, zazdrością, zakazami korzystania z "moich" zabawek. Ciężko przywołać konkretne wspomnienie jakiegoś dnia zabawy na działce, ale są takie chwile, kiedy wszystko staje dokładnie przed oczami. Tak się dzieje, gdy usłyszę jakąś melodię, przypomnę sobie jakąś bajkę, którą razem oglądaliśmy. Pamiętam teleranki i "Było sobie życie", które śledziliśmy w weekendowe deszczowe dni. Ten okres mojego życia był cudowny. Jednego z moich braci nie ma z nami już od 7 lat, zginął w tragicznym wypadku samochodowym. To prawdziwy koszmar, tak strasznie ciężka strata dla mojej rodziny, a cenne wspomnienia z dzieciństwa są tym ważniejsze i tym bardziej wzruszające.

Rok temu, na tej samej działce, lato spędzałam z Melą i nowo narodzonym Wojtusiem, była też moja siostra ze swoim synkiem, który dopiero co dostał komplet bajek "Było sobie życie" na dvd. W deszczowe dni babcia włączała im te bajki. Stałam w kuchni i nagle usłyszałam piosenkę tytułową. Wybuchnęłam niekontrolowanym, niezrozumiałym płaczem, zawsze tak się dzieje, gdy naraz ogarnie mnie tyle sprzecznych uczuć. Wdzięczność za to cudowne minione dzieciństwo. Żal, że to już minęło i nigdy się nie powtórzy. Ból po stracie kogoś tak bliskiego i drogiego. Ogromną rozpacz, bo mój brat nie miał dzieci, które razem z moimi siadałyby na działkowej kanapie i oglądały bajki na przemian się śmiejąc oraz kopiąc i szturchając... Tak sobie obiecywaliśmy, jako nastolatkowie - że bez względu na wszystko nasze dzieci też będą spędzać razem wakacje na działce. Niestety, to nie mogło się spełnić... Czasem właśnie jakaś głupia melodia przypomni coś banalnego, zwyczajnego, ale tak wzruszającego do głębi.

 Posłuchajcie (link poniżej) - może i Wy pamiętacie "Było sobie życie" z dzieciństwa?


i jeszcze po polsku - też pięknie - tak ogląda teraz Mela :)



Wyjrzałam z kuchni i zobaczyłam dwójkę dzieci usadowionych na kanapie. Wpatrzonych w telewizor, a bajka ta sama, tak świetna, tak zabawna jak dawniej. Te dzieci na kanapie - to również było wzruszające, bo wyglądały tak jak ja z moimi braćmi, te kilkanaście lat temu.

W tym roku Mela dostała komplet "Było sobie życie" od swojej prababci. Wieczorami, na działce, Mela ze swoim bratem ciotecznym najpierw kłócili się z czyjego kompletu włączą bajkę, potem kłócili się o to, który odcinek chcą obejrzeć, na koniec, w umiarkowanej zgodzie, razem śpiewali (okropnie fałszując) piosenkę tytułową, a potem w coraz większej zgodzie i wspólnym zadowoleniu siadali bardzo blisko siebie i oglądali z przejęciem. A my, dorośli, cieszyliśmy się, że mamy 25 minut spokoju...

Dla mojego kochanego siostrzeńca na urodziny chciałam zrobić wyjątkowy tort. Nie ogarniam Bakuganów, Ben 10, innych chłopięcych bohaterów - ale przecież jest jeszcze ta cudowna bajka, którą on po prostu uwielbia. Przyznaję się bez bicia, ze pomysł na dekorację nie jest mój, bo kiedyś widziałam już podobny u Cakegirl. Ale nie skopiowałam jej tortu, lecz się nim zainspirowałam - a to ogromna różnica :)

TORT CYTRYNOWO-MALINOWY

na biszkopt:
  • 200g masła
  • 1 i 1/3 szklanki cukru
  • 4 jajka
  • 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
  • 2 i 1/4 szklanki mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 i 1/4 szklanki mleka 2%
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1 łyżka soku z cytryny


UWAGA: wszystkie składniki muszą mieć temperaturę pokojową, trzeba je wyjąć wcześniej z lodówki!

na krem:
  • 250g serka Philadelphia lub Piątnica, Turek - śmietankowy serek kanapkowy
  • 125g masła
  • 2 szklanki cukru pudru
  • świeże maliny (pół tradycyjnego pudelka powinno wystarczyć)


na masę:
  • 70ml wrzątku
  • 3 łyżeczki żelatyny
  • 50g glukozy
  • ok. 850g cukru pudru
  • 1 łyżka miękkiego masła
  • barwniki spożywcze

Masło utarłam z cukrem, dodawałam po jednym jajku, na koniec wmieszałam ekstrakt waniliowy. W osobnej misce wymieszałam suche składniki, dodawałam je do masy jajeczno-maślanej na przemian z mlekiem. Na koniec dodałam skórkę z cytryny i łyżkę soku, wszystko wymieszałam i przełożyłam do wysmarowanej tłuszczem tortownicy (25cm, ale może być mniejsza średnica). Piekłam w 160C około 40 minut. Po upieczeniu studziłam biszkopt, gdy całkowicie wystygł przekroiłam na dwa blaty - powinno być więcej blatów, ale ja boję się przekrawania, więc u mniej tylko jedna warstwa kremu. Biszkopt przydałoby się nasączyć jakimś syropem z sokiem z cytryny, ale zbyt późno o tym pomyślałam.

Serek śmietankowy utarłam z masłem i cukrem na jednolitą masę. 2/3 masy rozsmarowałam na wewnętrznej części blatów biszkoptowych, na spodzie ułożyłam świeże maliny, złożyłam oba blaty ciasta w całość i na wierzchu rozsmarowałam pozostałą 1/3 część kremu. Wstawiłam ciasto do lodówki i zabrałam się za robienie masy lukrowej.

We wrzątku rozpuściłam żelatynę, dodałam glukozę i wymieszałam. Na blat wysypałam połowę cukru pudru i zrobiłam w nim wgłębienie, do którego nalałam wodę z żelatyną i glukozą. Dalej wyrabiałam masę jak ciasto drożdżowe :) stopniowo dodawałam cukru pudru - ciężko tu określić precyzyjną ilość jaka będzie potrzebna. Podczas wyrabiania dodałam do masy łyżkę miękkiego masła - to poprawia elastyczność masy i zapobiega zbyt szybkiemu wysychaniu. Na koniec najbardziej żmudna część: barwienie. Mam sporą kolekcję barwników spożywczych z aledobre.pl. Masa jest biała, więc muszę od razu podzielić ją na tyle "kupek" ile kolorów chcę uzyskać. Potem każdą kulkę masy wyrabiam z osobnym barwnikiem i chowam do woreczka na mrożonki, by masa nie wysychała. Tak więc tło tortu barwiłam barwnikiem cielistym Squires kitchen, czerwony, niebieski i granatowy oraz żółty - Wilton. Masę lukrową wałkowałam na blacie przetartym ręcznikiem papierowym z olejem. Obłożyłam nią tort i zrobiłam fałdy ozdobne. Potem lepiłam figurki i przyklejałam je na wodę wymieszaną z cukrem pudrem - trzymają się nieźle. Figurkę "Metro", czyli dowódcy przeciwciał ulepił mój mąż :) Globinka i posłaniec neuronów są mojego autorstwa :)











wtorek, 6 września 2011

Kreatywność. Bruschetta z kurkami i oscypkiem.

Przyjaciółka namawia mnie, żebyśmy razem poszły na kurs kreatywnego pisania. Aha, ambicje były jeszcze większe - chodziło o szkołę scenopisarstwa, ale "Już nie zdążymy, bo rekrutacja się zakończyła, więc chodźmy na kreatywne pisanie!"...

Czemu nie...? Chociaż...

Pisanie sprawia mi ogromną frajdę i "przychodzi" mi łatwo. Ale jest ogromna różnica pomiędzy opisywaniem własnej rzeczywistości, spisywaniem jakichś refleksji, przybliżaniem realnych postaci z mojego otoczenia, a tym jak Łepkowska siada i rozpisuje kilkaset odcinków "M jak miłość"!!!

W dzieciństwie kilka razy podchodziłam do tematu "własna książka". Mój dziadek chyba trzyma jeszcze w szufladzie coś, co jest żałosną imitacją "Dzieci z Bullerbyn". Nazywam się Małgosia i mam lat 9. Chyba taki jest początek.

Agatha Christie w swojej autobiografi bardzo ciekawie opisuje jak powoływała do życia Herculesa Poirot oraz Pannę Marple i wiele innych postaci. Jak chodziła i mruczała pod nosem dialogi, jakie wymieniają między sobą jej bohaterowie. To jest jakiś geniusz, talent pisarski, który nie każdy posiada. A raczej nie talent pisarski, co talent do wymyślania. Talent, którego ja najwyraźniej nie posiadam, nad czym ubolewam, bo przy tym jak łatwo i przyjemnie mi się pisze, to gdybym jeszcze umiała wymyślić kilkanaście postaci i jakąś mieścinę oraz kilka intryg - mogłabym sobie siedzieć całymi dniami i pisać, wydawać, udzielać licencji na adaptacje filmowe i teatralne... Sezon pisarski. To moje ulubione hasło. Jak Truman Capote, który wyjeżdżał sobie do Hiszpanii, wynajmował willę i "pracował nad książką". Widzicie już tę scenkę? Willa na skalistym klifie nad morzem, gigantyczny taras z egzotyczną roślinnością, stół pod kolorowym parasolem, a na nim maszyna, w którą stuka strudzony pisarz. Sielanka!

Są książki, w których geniusz "wymyślania" zaskakującej lub niemożliwie fantastycznej, zakręconej fabuły, wyjątkowo podziwiam. Jedną z nich jest "Hotel Świętego Augustyna" Irwina Shawa. Kto nie czytał, niech szybko naprawi poważny błąd! Gdybym była znanym reżyserem, marzyłabym o nakręceniu filmu na podstawie tej właśnie książki, jest niesamowita.

Nad kursem kreatywnego pisania jeszcze pomyślę, tymczasem kreatywności daję upust w pełni wykorzystując zmierzający ku końcowi sezon na kurki:

BRUSCHETTA Z KURKAMI I WĘDZONYM OSCYPKIEM
  • kromki ciabaty
  • 0,5kg kurek
  • 250g wędzonego oscypka
  • oliwa
  • sól, pieprz
  • borówka w słoiku
  • natka pietruszki lub koperku


Pomysł na to połączenie podsunęła mi mama przyjaciółki. Te wszystkie "składowe" połączone w jednym "gryzie" to absolutny obłęd. Kurki kilkakrotnie płuczę, podsmażam na oliwie, posypuję solą i pieprzem. W tym czasie lekko podgrzewam kromki ciabaty skropione oliwą. Gdy kurki są gotowe, nakładam je na grzaneczki, na wierzchu układam plasterki oscypka i wstawiam jeszcze raz do piekarnika pod grzanie "górne". Gdy serek się stopi wyjmuję grzanki, smaruję porcją od serca borówki (ewentualnie żurawiny) i posypuję natką pietruszki, równie dobrze smakuje z koperkiem. Pycha! Przepraszam za fatalnej jakości zdjęcia - robiłam je komórką, bo grzanki szykowałam u mojej mamy i nie zabrałam ze sobą aparatu.







Przepis dodaję do "Akcji Kanapka" :)

kanapka






czwartek, 1 września 2011

DRUGIE DZIECKO... ciasto z dynią na początek jesieni.


Jedna z przyjaciółek ostatnio powiedziała mi, że marzy o drugim dziecku. Druga - że właśnie spodziewa się drugiego dziecka. Obie oczekiwały ode mnie entuzjazmu, który okazałam i bynajmniej nie byłam w tym nieszczera. Potem padło pytanie:

"Jak będzie z dwójką?"  ...

Będzie cudownie, to najwspanialsze co mogło Was spotkać. Ale: będziesz urobiona po pachy, będziesz na przemian pękać z dumy i cieszyć się z tych dwóch maleńkich ludzików, a potem płakać ze zmęczenia i frustracji. Nie mieć chwili dla siebie. Miłość między rodzeństwem będzie przeplatać się z nienawiścią, zmiany mogą następować nawet co kilka minut.
Zazdrość między rodzeństwem będzie i koniec, niezależnie od tego ile poradników i rad Doroty Zawadzkiej wysłuchasz. Jeśli postarasz się odpowiednio moderować tymi emocjami, być może ty sama mniej odczujesz jej "obecność". Jeśli wrócisz do pracy po kilku miesiącach - będziesz mieć poczucie, że oto dałaś życie dwójce istot, a na dodatek masz satysfakcjonującą pracę! Wspaniale! Tonąc w wyrzutach sumienia będziesz godzić te dwie, niemal niemożliwe do pogodzenia role. Jeśli zdecydujesz się zostać w domu to podczas wchodzenia do kibla będziesz odganiać od siebie dwójkę wrzeszczącą o każdą sekundę twojej uwagi. Zamykając się tam, żeby w spokoju zalatwić "co trzeba" będziesz słyszała maleńkie piąstki bijące w drzwi i ścianę i wołające z rozpaczą gardziołka. Ponieważ dzieci nie można i nie da się traktować tak samo, a sprawiedliwość nie oznacza, że mają wszystko po równo, będziesz nieustannie zmuszona negocjować - bez chwili namysłu wytaczając coraz rozsądniej brzmiące argumenty (młodsze dziecko, które nie mówi, nie negocjuje - terroryzuje krzykiem). Starsze już wie, kiedy twoja mina oznacza głęboką zadumę i wie, że właśnie wtedy trzeba spytać "Mogę żelki?", bo ty w tej zadumie automatycznie odpowiesz "tak"! Wobec tego nie wolno być w zadumie! Bo wtedy dziecko naciągnie cię na co zechce.
Mając świadomość rad wszystkich psychologów i podręczników będziesz miała poczucie ciągłej porażki, bo oto, żeby jedno dziecko nie obudziło drugiego, żeby dziko nie wrzeszczało - zaczynasz ustępować i przekupywać żelkami, jeszcze jedną bajką lub czymś innym, na co przy jednym dziecku byś sobie nigdy nie pozwoliła. Chcesz to krzycz, nie ustąpię. O tak, tak bylo kiedyś, gdy miałam tylko Melanię. Ale jak Wojtuś, którego usypiałam kilkadziesiąt minut wreszcie śpi - zrobię wszystko, żeby się nie obudził. I Mela dobrze o tym wie!

Po paru miesiącach przyjdzie na jakiś czas moment ulgi i oddechu. Skończy się wraz z pierwszymi krokami i sprawnym przemieszczaniem się młodszego potomka. Skończy się totalnie gdy siostra i brat odkryją, że mogą trzymać sztamę i wymuszać pewne rzeczy razem - w brygadzie raźniej.
Starsze dziecko, to pierwsze, wychuchane, wyczekane, któremu poświęcałaś każdą sekundę i uczyłaś mówić, liczyć, czytać książeczki i wszystko pokazywałaś - będzie ciągle chciało być na rękach, być karmione, dostać mleko z cyca. To młodsze traktowane zupełnie inaczej, nie może liczyć na tyle samo twojej uwagi co starsze w jego wieku. Ten fakt każdego wieczora będziesz analizować, zamartwiać się i czuć wyrzuty z tego powodu. Później, gdy zorientujesz się, że młodsze dziecko jest już w tym wieku, kiedy starsze mówiło zdania z trzech wyrazów, tymczasem nie mówi nic poza "mama", zaczniesz się zamartwiać jeszcze bardziej, obwiniając się, że to młodsze ma gorzej. Wpadniesz na świetny pomysł, żeby drzemki dzieci nie były w tym samym czasie, wtedy w czasie snu jednego z dzieci masz czas na nadrobienie zaległości z drugim. Doprowadzi to do ogromnego zmęczenia, które poskutkuje - nazwijmy to osłabieniem relacji z partnerem, który nic nie zawinił, a będzie pokrzywdzony jak to młodsze z rodzeństwa.

Zmęczenie doprowadzi do znacznego obniżenia standardów w ogarnianiu domu, co jeszcze bardziej pogarsza samopoczucie.

A gdy usłyszysz "AAAAAAAAA Wojtuś zabrał moją kupę" i wrzaśniesz z przerażeniem "Co zrobił???" "No zabrał! MOJĄ kupę aaa położył tu na dywanie!!! Aaaa!!!"

... to będzie ci się chciało ryczeć razem z dziećmi z bezsilności i wyrzutów, że oto poszłaś zrobić sobie kawę, a nie powinnaś, bo właśnie takie są efekty, kiedy kilka minut chcesz przeznaczyć na siebie. Kiedy ogarniesz temat kupy na dywanie, brudnego tyłeczka i brudnych rąk obojga dzieci, to postanowisz już nigdy więcej nie zostawiać ich nawet na chwilę bez kontroli (co jest trudne, kiedy starsze idzie sobie samo do łazienki i niesie nocnik przed telewizor, gdzie leci bajka, którą włączyłaś właśnie po to by się napić pieprzonej kawy). Nie martw się. Następnego dnia, gdy będziesz wracać ze spaceru i zaprowadzisz dzieci najpierw na górę, a potem wrócisz po wózek z zakupami i będziesz wnosić go na pierwsze piętro, to okaże się, że w tym czasie jedno z dzieci otworzyło drzwi do sracza, a drugie wrzuciło smoczek do kibla. Sięgało po niego, na szczęście wszystko upuścisz i w ostatniej chwili zdążysz się rzucić, żeby nie włożyło tego smoczka do buzi. Adrenalinka jest cudowna.

 
Mimo, że jestem tak zajebiście zmęczona, mimo, że ta dwójka kosztowała nas ogromnie wiele wyrzeczeń,  towarzyskich, finansowych, rodzinnych, czy wreszcie poświęcenia i wystawienia na ciężką próbę naszych małżeńskich relacji i porzucenia na czas jakiś naszych pasji i zainteresowań - mimo tego wszystkiego nigdy nie żałowałam ani jednej minuty, ani kawałka obsranego dywanu, ani jednej awantury z najbliższymi spowodowanej moim złym humorem, spowodowanym zmęczeniem, a radość z obserwacji jak rosną, rozwijają się i nawiązują więzi z nami, więzi między sobą i z resztą rodziny jest trudna do opisania, w sposób nie tandetny, bezpretensjonalny i nie łzawy. Chyba najlepszym dowodem na to jest fakt, że kiedyś, w kilkuletniej perspektywie, myślę jeszcze o trzecim dzidziusiu...

To właśnie ta przyjaciółka, która dopiero myśli o drugim, mówiła, że zastanawia się jak przekonać męża. Nie wiem. Tego nie można przełożyć na jakieś logiczne argumenty. Po prostu jak pomyślę, że już nigdy miałabym nie przeżyć tych wszystkich cudownych chwil w czasie oczekiwania i wychowywania dziecka - ogarnia mnie potworne, trudne do wyjaśnienia przygnębienie. To jakaś pierwotna, kobieca cecha każe zapominać wszystkie trudne momenty i pamiętać tylko o tym jakim cudem są dzieci.

Moja gwiazda, Mela, poszła dziś pierwszy raz do przedszkola. Wszyscy mi gratulowali, że teraz będzie mi łatwiej... Hmmm... od rana snuję się po domu, jest mi bardzo ciężko bez słodkiego szczebiociku córeczki i hałaśliwych awantur z braciszkiem... Nie ma przyjemniejszego widoku niż dwa bawiące się dzieciaki. Trudno mi będzie przywyknąć do "tylko jednego"...



CIASTO Z DYNIĄ
  • 2 szklanki upieczonego miąższu z dyni*
  • 2 szklanki mąki
  • 3/4 szklanki cukru
  • 3 jajka
  • 1 łyżka cynamonu
  • łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • 3/4 szklanki oleju roślinnego (dałam słonecznikowy)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • opcjonalnie: odrobina startej gałki muszkatołowej, mielony imbir oraz posiekane orzechy włoskie.

* Duży kawałek dyni wsadziłam do piekarnika na 15 minut (180C) i po wyjęciu odcięłam skórkę i rozgniotłam miąższ widelcem. W takiej postaci dodałam do ciasta. W przeciwnym przypadku z twardej dyni trzeba odkrawać skórę i kroić lub trzeć na tarce surowy miąższ co jest bardziej praco- i czasochłonne.

Jajka ubiłam z cukrem, dodałam mąkę, olej, cynamon, ekstrakt waniliowy i proszek. Wszystko wymieszałam, na koniec dodałam rozgnieciony miąższ dyni. Ja piekłam bez orzechów, ale można je oczywiście dodać. Moje dzieci nie przepadają za "intruzami" w cieście, a piekłam z myślą o nich. Mój mąż natomiast narzekał, że brakuje mu czegoś chrupkiego.

Ciasto piekłam ok. 50 minut w 180C. Patyczkiem sprawdziłam czy jest wypieczone, potem wydłużyłam czas pieczenia do 60 minut. To ciasto jest bardzo wilgotne, przez co sprawia wrażenie niedopieczonegop, ale taki jest po prostu jego urok, więc po godzinie w piekarniku lepiej je już wyjąć, ostudzić i delektować się wspaniałym smakiem :)
 









 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...