Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dynia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dynia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 31 października 2011

Dyniowe cupcakes z kremem... mmmm!



Dziś ostatni dzwonek, by pokazać te babeczki - nie dlatego, że nie zamierzam więcej używać dyni w potrawach - mam pełen zamrażalnik i jeszcze kilka zawekowanych słoików pure z dyni :)
Po prostu dziś jest ostatni dzień festiwalu dyni :)

A już jutro zamierzam pokazywać przepisy z mojej akcji - kliknijcie, przeczytajcie i dołączcie: Akcja biało-czerwona, czyli świętujemy Dzień Niepodległości z rozmachem!

Dyniowe cupcakes znalazłam na blogu Glory Albin (Glorious Treats), która może nie pokazuje jakichś zaskakujących i bardzo oryginalnych przepisów, ale za to dekoruje ciasteczka i babeczki oraz aranżuje tematycznie całe pomieszczenia w tak obłędny sposób, że muszę tam co jakiś czas zaglądać i zainspirować się tym niebanalnym, bezpretensjonalnym i gustownym stylem!

Już wkrótce, zapewne pojutrze, w sklepach powoli zacznie się przedświąteczny popłoch. Na kilku blogach widziałam piernikowe i świąteczne migawki już na początku października!! Ja jeszcze chwilę poczekam....

tymczasem:


DYNIOWE CUPCAKES Z KREMEM Z SERKA PHILADELPHIA
  • 1 szklanka mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki przyprawy do piernika
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1 szklanka pure z dyni
  • 1 szklanka cukru
  • 1/2 szklanki oleju słonecznikowego
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (pominęłam)
  • opcjonalnie (też pominęłam) - 1/2 szklanki orzechów pekan

W jednej misce wymieszalam mąkę, proszek, sodę i wszystkie przyprawy. W drugiej - cukier, jajka, pure z dyni i olej. Następnie połączyłam zawartość obu misek i odstawiłam na kilka minut. Nagrzałam piekarnik do 180C a blachę do muffinek wyłożylam papilotkami (można ich nie używać, ale ja uwielbiam ich ozdobny wygląd). Papilotki wypełniałam ciastem do ok. 3/4 wysokości, blachę wstawiłam do piekarnika i piekłam 22-25 minut.

Krem z serka Philadelphia (może być Turek, Piatnica lub inny - ważne, żeby nie był "light" i był naturalny, czyli śmietankowy a nie o jakimś innym smaku :) :

120g masła w temp. pokojowej
4 szklanki (!to niestety prawda!!!) cukru pudru
250 g serka kremowego
2 łyżki śmietanki do ubijania (30-36%)
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

UWAGA: na tę ilość babeczek moim zdaniem masy jest dwa razy za dużo. Czyli warto na początku zrobić z połowy składników.

Masło należy ubijać mikserem przez kilka sekund, następnie dodać serek, a potem partiami cukier puder. Ja to robię ręcznie (nie mam miksera!), dlatego może moja masa jest nieco mniej sztywna i muszę ją schładzać w lodówce przed dekorowaniem babeczek. Jeśli chcemy możemy do masy dodać barwniki spożywcze, pod koniec mieszania. Ja podzieliłam gotowy krem na dwie części i jeden zabarwiłam mieszaniną żółtego i czerwonego - bo chciałam otrzymać "dyniowy" odcień. Drugi zabarwilam na bardzo jasny żółty odcień.

Gdy babeczki dobrze ostygną, przekładam krem do szprycy i nakładam na wierzch babeczek spiralnym ruchem - na dwa sposoby:
1) od zewnętrznej krawędzi babeczki powoli ku środkowi - wówczas otrzymuję spiralnie skręcony stożek
2) od środka babeczki ku brzegom, wtedy powstaje coś jak róża :)

Babeczki są przepyszne, a robi się je błyskawicznie!

p.s. retro platerowane naczynko to moja zdobycz z tegorocznego Jarmarku Dominikańskiego :)










czwartek, 27 października 2011

Rozchodzą się jak gorące bułeczki! Dyniowe. Razowe. Pyszne!

Wrzesień. Pierwsze zebranie rodziców przedszkolaków. Mnóstwo formalności kilka podpisów, ponure miny rodziców. Ciężko uciec od myśli, że oni są tu za karę, że ktoś marnuje ich cenny czas. Na bzdury. Przeurocza pani dyrektor zachowuje stoicką cierpliwość. Stara się przekonać rodziców, że spotkanie jest ważne, że kadra nie jest wrogami ich i dzieci, lecz sojusznikami. Że przedszkole przejmuje część obowiązków od rodziców, że wspólnym interesem jest współpracować w sympatycznej atmosferze. Ufff, jakoś udobruchała najbardziej pochmurnych rodziców. Podstawa programowa edukacyjna, odbiory dzieci, wycieczki - tematy przelatują jak błyskawica. Jeszcze nikt nie spodziewa się nagłego postoju. Zatrzymania na temacie: żywienie.

Ja się tego spodziewałam. Mąż także. Tym razem zaczęło się tak:

Wychowawczyni: Niestety wymogi sanepidu nie pozwalają na przynoszenie do przedszkola i częstowanie dzieci domowymi wypiekami. To brzmi absurdalnie, ale sanepid musiałby najpierw zbadać państwa ciasteczka czy torty i dopiero wówczas możemy, jako przedszkole, zgodzić się na poczęstowanie dzieci. Dlatego proponuję, żeby z okazji urodzin, jeśli dziecko chce poczęstować kolegów, przyniosło zamkniętą fabrycznie paczkę cukierków.

Przez salę przeszedł szept, a następnie pomruk oburzenia.

Nawiedzona mamuśka: Nie zgadzam się, to bardzo niezdrowe! Zresztą moje dziecko nie weźmie cukierka. Prędzej wypluje!
Rodzic 2: To w czym problem? Skoro i tak nie zje?
Nawiedzona mamuśka: Zamiast tego można poczęstować czymś zdrowym. Na przykład suszonymi morelami...

Rodzic 3, kąśliwym tonem: Tymi z siarczynami?

Nawiedzona: Nie, tymi suszonymi na słońcu!

Rodzic 4, z rozbawieniem: Mam lepszy pomysł! Niech dzieci częstują szklaneczką wody! Będzie jeszcze zdrowiej!

Wszyscy normalni rodzice w śmiech. Ci nawiedzeni, którym do śmiechu nie było, parowali z oburzenia...

Pani dyrektor widząc ognisko zapalne mega konfliktu szybko złagodziła sprawę sugerując, że może nowo wybrana rada rodziców jeszcze się zajmie tym tematem, tymczasem przejdźmy do ... i kolejne ważne sprawy przedszkola.


____________________________________________________

Szkoda, że nie będę mogła zanieść do przedszkola żadnych ciast, ciasteczek ani tortów, które sama przygotuję, ale i tak Meli urodziny wypadają w lipcu, więc nie ma co roztrząsać tematu :)
Tymczasem przejdźmy do drożdżowych bułeczek! :)



Od kilku tygodni chodziły za mną skandynawskie bułeczki drożdżowe (Kanelbullar). Próbowałam przepis Nigelli, Doroty Świątkowskiej z Moich Wypieków i jeszcze jakiś z dodatku do Gazety Wyborczej. U Doroty Świątkowskiej zobaczyłam coś podobnego, ale z dynią. Pozmieniałam trochę, według własnych potrzeb, oto proporcje składników, jakich użyłam:

DROŻDŻOWE BUŁECZKI RAZOWE Z DYNIĄ ZE SŁODKO-SŁONYM KORZENNYM NADZIENIEM
  • 20g świeżych drożdży
  • 2/3 szklanki ciepłego mleka
  • 1 jajko
  • 1 szklanka pure z dyni
  • 1 łyżka roztopionego masła
  • 1,5 szklanki mąki pszennej razowej
  • 2 szklanki mąki pszennej (najlepiej chlebowej, typ 720, ale ja użyłam typ  650)
  • 1/2 szklanki brązowego cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonego kardamonu





Nadzienie:
  • 120g masła
  • 1/2 szklanki brązowego cukru
  • 1/2 szklanki białego cukru drobnego
  • 1 łyżeczka soli morskiej
  • 2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki zmielonego ziela angielskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 1/8 łyżeczki mielonych goździków

Do garnuszka z lekko podgrzanym mlekiem wkruszyłam drożdże, dodałam łyżkę mąki, szczyptę cukru i odstawiłam na kilkanaście minut. W dużej misce wymieszałam oba rodzaje mąki, sól i przyprawy oraz cukier. Gdy zaczyn drożdżowy wyrósł, wlałam go do miski z mąką. Dodałam roztopione masło z roztrzepanym jajkiem oraz pure z dyni. Wszystko wymieszałam porządnie, można ewentualnie dosypać mąki, jeśli mamy wrażenie, że ciasto jest zbyt rzadkie (ja stale miałam takie wrażenie!). Ciasto odstawiłam pod przykryciem w misce na około 1,5h. W tym czasie przygotowałam prostokątną blaszaną formę i wyłożyłam ją papierem do pieczenia. Potem zrobiłam nadzienie - wszystkie przyprawy i cukru wymieszałam z roztopionym masłem.
Gdy ciasto wyrosło, rozwałkowałam je na blacie (Dorota radzi, by był to prostokąt o bokach 25X30, ale ja nie mam w zwyczaju mierzyć centymetrem!). Wyłożyłam nadzienie i zrolowałam wzdłuż dłuższego z boków. Następnie cięłam nożem tak, by powstało ok. 15 bułeczek-ślimaczków. Moje miały ok.2,5-3cm grubości. Bułeczki ubożyłam na blaszce starając się zachować odstępy między nimi - w rezultacie powstało 5 kolumn po 3 rzędy bułeczek :) Ślimaczki wyrastają jeszcze ok. 40 minut w blaszce, a tym czasie nagrzałam piekarnik do 190C. Potem piekłam 20-25 minut (w przepisie jest 25-30minut, ale moje się wtedy zbytnio spiekły). Gotowe. Nie czekałam aż ostygną tylko wyjadałam prosto z blachy! Mój synek za nimi przepada - żeby już nie było tak strasznie z tym cukrem, to odrywałam mu te kawałki, gdzie było mniej nadzienia :) Mela zjadała całość. Pycha!







Oryginalne przepisy, z których wybierałam co najlepsze tu i tu oraz z "How to be a domestic goddess" Nigelli Lawson.

Przepis dodaję do Festiwalu Dyni.

festiwal_dyni2011

środa, 19 października 2011

jaki los mój jest ... każdy widzi...

... czyli powrót Desperate Housewife w starym, lekko histerycznym stylu.

Po ciężkim wrześniu i starcie Meli w przedszkolu, październik miał być ulgą i stabilizacją. Wyjątkowo piękna jesień powinna nastroić pozytywnie każdego. A mnie nie nastroiła. Każdego dnia byłam przygnębiona, niby wszystko układało się świetnie, ale na horyzoncie - mówiąc poetycko - widziałam rosnące się zachmurzenie. Chodziło o niespełnione marzenie o ciekawej i fascynującej pracy. O to, że każdy dzień jest taki sam,  wypełniony powtarzanymi w nieskończoność czynnościami. Dopadło mnie negatywne nastawienie do wszystkiego. Mój mąż starał się być bardzo wspierający i każdego dnia podkreślał, że jestem zdolna, że wiele osiągnę i że czeka mnie w życiu jeszcze mnóstwo fascynujących zajęć...

Może i tak. Na razie jednak spotkały mnie dwie właściwie nic nie znaczące przygody, niezauważalne epizody, które jednak wyczerpały moją wytrzymałość - duuużą wytrzymałość i cierpliwość.

Gdy Mela zostawała już bardzo chętnie na leżakowanie w przedszkolu, nadszedł czas na nadrobienie zaległości towarzyskich. Prawie biegłam z Wojtusiem do metra na spotkania z dzieciatymi przyjaciółkami. Przyjaciółka robiła kawkę, druga siedziała przy stole, a ja nosiłam Wojtusia na biodrze, bo trochę się boczył na dawno nie widziane dzieci. Mały łajdak skupciał się w towarzystwie, więc czym prędzej czmychnęłam go przewinąć. Radosnego już czyściocha wypuściłam na podłogę do innych dzieci, a sama skierowałam się do stołu delektować się plotkami, ptysiami i wszystkimi rozkoszami takiego dziewczęcego spotkania. Dwa kroki od stołu zatrzymała mnie przyjaciółka:

- Ojej, Gosia, coś masz na sukience. Tam na biodrze.
Od razu wiedziałam co:
- Gówno? spytałam słodko...

Po czym zbiegłam do łazienki zaprać cholerną plamę w barwach jesieni...

O incydencie szybko zapomniałam (oczywiście nie tego samego dnia, bo byłam zmuszona w tej sukience jechać po Melę do przedszkola). Mijały kolejne dni października, mój nastrój uległ nieznacznej poprawie, poza wyjątkiem wyjścia z dziećmi na imprezę, które okazało się ogromnym niewypałem.

Tydzień później nastał upragniony weekend. W weekend zapominam o przygnębieniu, bo jest Kacper i nie czuję się tak samotna, jak w tygodniu. O szóstej rano do naszej sypialni wbiegła zapłakana córeczka:

- Tatusiu, coś mi się stało...
- Co się stało kochanie, gdzie?
- Tu...

Mela odwraca się a my widzimy gówno... na pupie. Ups - niedobrze. Ale też na łokciu. I również na plecach...

- Uderzyłam się w głowę - płacze Mela.

No i wszystko jasne. Już wiedziałam co się stało. Nasz przeklęty pies zesrał się na podłogę w pokoju dzieci. Biedna Mela poślizgnęła się na psim gównie i uderzyła główką o framugę. Pierwsze czynności po obudzeniu, to wyszorować cale dziecko, umyć podłogę, uprać piżamkę - cudowny początek weekendu! W jakimś transie robiłam wszystko, by opanować sytuację. Byłam wściekła, ale mój mąż szybko odzyskał humor i śmiał się ze wszystkiego. Powtarzał, że to nie wina psa, że zaraz o tym zapomnimy, że jest piękna pogoda.

Spojrzałam na niego i nagle tak mnie wk..wiła ta piękna pogoda, ten pies srający na podłogę, te ryczące dzieci, i ten mój mąż zapewniający, że wszystko w życiu jeszcze przede mną... Nie wytrzymałam:

- Wiesz co mnie jeszcze w życiu czeka?! - wrzasnęłam.
- No co?!
Cisnęłam tą obsraną piżamką na podłogę:
- Gówno! Właśnie taki jest mój gówniany los!!!

****************************************

No proszę, jak przyjemnie jest swoją złość, frustrację i deprechę zamienić na anegdotkę blogową! Wówczas mam wrażenie, że piszę o kimś innym, że to co mnie spotkało, to czyjaś zabawna, banalna przygoda. Od razu mi lżej :)



PLACKI ZIEMNIACZANE Z DYNIĄ

  • 0,5 kg ziemniaków
  • 1,5 szklanki pure z dyni (lub 0,5kg miąższu surowej dyni)
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 mała cebula
  • 2 szklanki mąki
  • 1 jajko
  • sól, pieprz
  • 0,5 łyżeczki startej gałki muszkatołowej
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry
  • olej do smażenia (używam zwykły, słonecznikowy)
  • opcjonalnie - listki szałwi do przybrania


Ziemniaki obieram i wrzucam do malaksera - opcja: tarka o dużych oczkach. Nie chce mi się ścierać ręcznie. Do malaksera wrzucam też obraną cebulę i czosnek. Gdy nie mam gotowego pure z dyni (pisałam jak je zrobić tu i tu) do tarki malaksera wrzucam też pokrojoną w kawałki surową dynię. Wszystkie starte warzywa przekładam do miski, dodaję mąkę, jajko i przyprawy (i oczywiście pure z dyni, jeśli nie używaliśmy surowej, startej). Na patelni rozgrzewam olej i lyżką nakładam niewielkie placki. Smażę na średnim ogniu po kilka minut z każdej strony. Gotowe placki układam na ręczniku papierowym, żeby odsączyć je z tłuszczu. Teoretycznie można smażyć je bez tłuszczu na patelni z nieprzywierającą powłoką. Ale... nie dajmy się zwariować. Jeśli nie jemy codziennie smażonych potraw to nic isę nie stanie od kilku smażonych na oleju placuszków... Ja uwielbiam je jeść z sosem jogurtowo czosnkowym (kubek jogurtu z posiekanym czosnkiem, solą i pieprzem). Pycha :)





wtorek, 11 października 2011

Celebrowanie. Mięciutkie ciastka z dynią i rodzynkami.

Jest coś, co bardzo mi się podoba u Amerykanów. Celebrowanie każdej możliwej okazji. Czasami przybierające skrajnie komercyjny rozmach. Ale to nieważne. Bo gdy przychodzi co do czego, to mają swoje mega huczne obchody Dnia Niepodległości, Święta Dzięczynienia, Halloween i Bożego Narodzenia. Oczywiście i u nas święta religijne są ważne i też mamy swoje tradycyjne potrawy i zwyczaje. Ale nie ma tej wspomnianej celebracji! Nie mamy jakichś form świętowania, np. Dnia Niepodległości z rozmachem. Dla wielu Polaków najbardziej liczy się to, że jest dzień wolny od pracy, jakiś niespieszny spacer czy obiad z rodziną lub przyjaciółmi. A w Stanach? Przyjęcia, fajerwerki, biało-czerwono-granatowe ciasteczka, konfetti, muffiny, torty, flagi, kolorowe dekoracje. U nas to święto wypada blado. Jest nudne i poważne. Parada wojskowa na ulicy w Warszawie i orędzie prezydenta. Koniec. Marzy mi się, żeby ten amerykański patriotyzm zaraził Polaków. Żebyśmy piekli ciasteczka i ozdabiali je na biało i czerwono. Celebrowali ten dzień. Wykonywali dekoracje i gadżety. Organizowali przyjęcia z tej okazji.

U mnie w domu, na pierwszego listopada była pieczona kaczka z jabłkami, pleśniak lub karpatka. Zawsze jest rodzinny obiad. Zawsze jest odwiedzanie grobów bliskich. Ale na 11 listopada nie robimy nic szczególnego. Jakby to było w najlepszym razie niezauważalne święto. Ot, zwykły dzień wolny od pracy.

Ostatnio, gdy przeglądam kulinarne blogi Amerykanek od razu w najpopularniejszych postach dostrzegam ciastka na Halloween. Zastanawiam się, czemu niektórzy ubolewają nad tym, że moda na Halloween przyszła do Polski. W tym ja. Jeszcze nie tak dawno bardzo się temu dziwiłam. Ale teraz, gdy mam dzieci wiem, że każda okazja jest świetna, by usiąść z nimi w kuchni i robić, a następnie ozdabiać ciasteczka. Nawet okazja zapożyczona. A wycinanie dyni, robienie lampionów - to wspaniała zabawa. Te wszystkie potworności z przymrużeniem oka, te dekoracje, ciasteczka - palce wiedźmy - to jest coś co dzieci uwielbiają! Nie można chyba powiedzieć, że obchodzimy Halloween. Po prostu w październiku robimy sobie lampion i pieczemy słodkości z dynią. Rodzinnie.


MIĘKKIE CIASTKA Z DYNIĄ I RODZYNKAMI
przepis z bloga Glorious Treats, zmodyfikowany
  • 1 i 1/3 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 0,5 łyżeczki imbiru
  • 0,5 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 2/3 szklanki masła
  • 2/3 szklanki brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 3/4 szklanki pure z dyni*
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (opcjonalnie)
  • 1/2 szklanki rodzynek

* Pure z dyni robię na dwa sposoby: gotuję obraną dynię w niewielkiej ilości wody i miksuję na gladką masę, lub piekę dynię ze skórą w piekarniku przez 20minut w 200C i następnie wybieram łyżką miąższ i miksuję z odrobiną przegotowanej wody. W obu przypadkach otrzymuję taką samą pulpę dyniową, którą można przechowywać w lodówce kilka dni lub zamrozić na 2-3 miesiące (-18C).

Przygotowanie ciastek: w jednej misce mieszam mąkę, sól, przyprawy i proszek do pieczenia. W drugiej ucieram masło z cukrem na puszystą masę, dodaję jajko i ekstrakt waniliowy oraz pure z dyni. Następnie mieszając wsypuję partiami sypkie składniki. Gotowe ciasto wstawiam na 15 minut do lodówki. W tum czasie nagrzewam piekarnik do 180-190C. Blachę wykładam papierem do pieczenia. Łyżką nakładam ciasto na blachę i piekę ok. 12 minut. Gotowe ciastka trzeba wystudzić na jakiejś powierzchni przewiewnej od spodu, inaczej para wydostająca się z ciastek porządnie je namoczy od spodu. Ciastka są bardzo miękkie, jak biszkopciki, są świetne dla dzieci. W oryginalnym przepisie do ciastek robi się lukier o aromacie klonowym... ja się nie skusiłam, ciastka są i tak bardzo słodkie, mimo iż o połowę zmniejszyłam zawartość cukru.








środa, 5 października 2011

Ciasto z dynią i żurawiną. Nasze babcie i prababcie.

Zaglądając na liczne blogi lub oglądając programy kulinarne, a nawet słuchając opowieści przyjaciół - można odnieść wrażenie, że większość osób miała babcię, która spełniała następujące kryteria:

żyła na wsi,
była bardzo wiekowa, dzięki czemu pamiętała przepisy na rozmaite tradycyjne dania jeszcze z przełomu wieków,
piekła własne pieczywo, na zakwasie, a jakże!,
prawdopodobnie miała własną trzodę chlewną i inne zwierzęta gospodarskie, wobec czego można było u niej spróbować własnego mleka, masła, śmietany no i potraw mięsnych eko 100%!

Posiadanie takiej babci przebija się we wspomnieniach "smaków dzieciństwa", prawdziwego zsiadłego mleka, jak u babci, w opisach ciast, jakie robiła babcia, wyszukanych bezcennych rodzinnych przepisów na poplamionych roztrzepanym jajkiem karteluszkach. Wogóle czytamy o beztroskim dzieciństwie (lub wersja dla mieszczuchów - tylko wakacjach) na wsi.

Ja takiej babci nie miałam. Byłam wielkomiejskim dzieckiem pracujących rodziców i pracujących dziadków. Nikt specjalnie nie miał czasu na gotowanie, stąd u mnie ta umiejętność narodziła się dosyć późno. Kontakt z wsią miałam jedynie sporadyczny, w tle była babcia, bo to ona podczas wakacji na działce zabierała mnie po jajka i mleko od krowy, ale brakuje tu tej magii: mleko kupowałyśmy, a nie same doiłyśmy z własnej krowy. Babcia pokazała mi kurczaczki i prosiaczki, cielaczki i inne "wiejskie" atrakcje. Ale nie było ganiania w stogach siana jak w "Dzieciach z Bullerbyn".

Nie było też chleba na zakwasie ani potraw, na które przepisy przekazuje się od pokoleń. Moja prababcia była Rosjanką, gdybym urodziła się przed jej śmiercią może udałoby mi się uzyskać jakieś interesujące informacje, ciekawostki kulinarne z czasów i regionu, w którym żyła. Niestety nie miałam tej szansy. Druga prababcia parwdopodobnie miała jakieś książki kulinarne, na których widok zaświeciłyby mi się oczy. Niestety wszystko przepadło podczas powstania warszawskiego. Pradziadek nakazał prababci, że, jeśli zajdzie konieczność ucieczki, a jego wówczas nie będzie w mieszkaniu - by w pierwszej kolejności wzięła walizkę z klaserami pełnymi bezcennych znaczków. Prababcia wyrzuciła klasery, a zamiast tego do walizki spakowała mąkę, cukier i kaszę. Tak przygotowana opuściła zruinowaną Warszawę z moją babcią za rękę.

Jeśli chcę upiec ciasto, jak u babci - niestety muszę poszukać gdzie indziej, poza swoją rodziną :) Raz na jakiś czas zaglądam do antykwariatów, ale ceny przedwojennych książek kucharskich powalają! Czasem jednak można trafić na "coś" w internecie. Co prawda nie jest to tradycyjny przepis polski, ani rosyjski, za to bardzo w stylu potraw ameryki północnej. Ale, gdy ja będę babcią, może któreś z moich potencjalnych wnuków upiecze i powie, że takie robiła prababcia :)

CIASTO Z DYNIĄ I ŻURAWINĄ
Pumpkin cranberry loaf - Anna Olson
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
  • pół łyżeczki cynamonu
  • pół łyżeczki imbiru
  • pół łyżeczki goździków
  • pół szklanki masła (0k.120g)
  • szklanka cukru
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka esencji waniliowej
  • skórka z 1 pomarańczy
  • szklanka soku pomaranczowego
  • 1 szklanka pure z dyni
  • 1,5 szklanki świeżych żurawin (mogą być mrożone)

    Ostatnio zachwyciły mnie na bazarze piękne rubinowe żurawiny, kupiłam kilogram, umyłam i zamroziłam, zostawiając tylko półtorej szklanki na to ciasto. Trwa w najlepsze również sezon na dynię, którą uwielbiam. Eyszukałam przepis, który łączy te dwa wspaniałe jesienne dary :)

    Zwykle kupuję dynię w całości, ewentualnie połowę. Albo gotuję ją w niewielkiej ilości wody, wówczas trzeba odciąć grubą skórę, albo kroję na duże kawały z zachowaną skórą i piekę w piekarniku nagrzanym do 200C przez ok.15-20 minut. Po upieczeniu moża łatwo oddzieliś miąższ od skóry za pomocą łyżki. Miąższ wrzucam do malaksera, dolewam odrobinę wody i miksuję na gładkie pure. Można je przechowywać w lodowce kilka dni lub zamrozić. Jest świetne do przyrządzania zup i ciast.

    Przygotowanie ciasta z dynią i żurawiną:

    W jednej misce mieszam mąkę, proszek i sodę, sól i pozostałe przyprawy. W drugiej ucieram masło z cukrem na puszystą masę, dodaję esencję waniliową, jajka, sok i skórkę z pomarańczy i pure z dyni. Dokładnie mieszam, po czym lączę z mąką. Na koniec dodaję żurawinę. Jest twarda i nie rozgniata się w cieście. Ciasto przelewam do formy, najlepiej do keksowej, dość sporej, ale ja swoje rozdzieliłam pomiędzy mniejszą keksówkę i malutką tortownicę. Piekłam w 170C około 60 minut. Ciasto będzie ciężkie i wilgotne przez co ustalenie czy skończyło się piec, może być trudne. Czasami trzeba wydłużyć czas pieczenia nawet do 70 minut. Patyczkiem można sprawdzić czy jest gotowe, będzie mokry, ale ważne, by nic do niego nie przylegało. Gotowe ciasto ostudziłam i pokroiłam na kawałki. jest przepyszne!

    Zapraszam też na moje wcześniejsze ciasto z dynią oraz zupę krem z dyni, jabłek i marchewki.










      czwartek, 1 września 2011

      DRUGIE DZIECKO... ciasto z dynią na początek jesieni.


      Jedna z przyjaciółek ostatnio powiedziała mi, że marzy o drugim dziecku. Druga - że właśnie spodziewa się drugiego dziecka. Obie oczekiwały ode mnie entuzjazmu, który okazałam i bynajmniej nie byłam w tym nieszczera. Potem padło pytanie:

      "Jak będzie z dwójką?"  ...

      Będzie cudownie, to najwspanialsze co mogło Was spotkać. Ale: będziesz urobiona po pachy, będziesz na przemian pękać z dumy i cieszyć się z tych dwóch maleńkich ludzików, a potem płakać ze zmęczenia i frustracji. Nie mieć chwili dla siebie. Miłość między rodzeństwem będzie przeplatać się z nienawiścią, zmiany mogą następować nawet co kilka minut.
      Zazdrość między rodzeństwem będzie i koniec, niezależnie od tego ile poradników i rad Doroty Zawadzkiej wysłuchasz. Jeśli postarasz się odpowiednio moderować tymi emocjami, być może ty sama mniej odczujesz jej "obecność". Jeśli wrócisz do pracy po kilku miesiącach - będziesz mieć poczucie, że oto dałaś życie dwójce istot, a na dodatek masz satysfakcjonującą pracę! Wspaniale! Tonąc w wyrzutach sumienia będziesz godzić te dwie, niemal niemożliwe do pogodzenia role. Jeśli zdecydujesz się zostać w domu to podczas wchodzenia do kibla będziesz odganiać od siebie dwójkę wrzeszczącą o każdą sekundę twojej uwagi. Zamykając się tam, żeby w spokoju zalatwić "co trzeba" będziesz słyszała maleńkie piąstki bijące w drzwi i ścianę i wołające z rozpaczą gardziołka. Ponieważ dzieci nie można i nie da się traktować tak samo, a sprawiedliwość nie oznacza, że mają wszystko po równo, będziesz nieustannie zmuszona negocjować - bez chwili namysłu wytaczając coraz rozsądniej brzmiące argumenty (młodsze dziecko, które nie mówi, nie negocjuje - terroryzuje krzykiem). Starsze już wie, kiedy twoja mina oznacza głęboką zadumę i wie, że właśnie wtedy trzeba spytać "Mogę żelki?", bo ty w tej zadumie automatycznie odpowiesz "tak"! Wobec tego nie wolno być w zadumie! Bo wtedy dziecko naciągnie cię na co zechce.
      Mając świadomość rad wszystkich psychologów i podręczników będziesz miała poczucie ciągłej porażki, bo oto, żeby jedno dziecko nie obudziło drugiego, żeby dziko nie wrzeszczało - zaczynasz ustępować i przekupywać żelkami, jeszcze jedną bajką lub czymś innym, na co przy jednym dziecku byś sobie nigdy nie pozwoliła. Chcesz to krzycz, nie ustąpię. O tak, tak bylo kiedyś, gdy miałam tylko Melanię. Ale jak Wojtuś, którego usypiałam kilkadziesiąt minut wreszcie śpi - zrobię wszystko, żeby się nie obudził. I Mela dobrze o tym wie!

      Po paru miesiącach przyjdzie na jakiś czas moment ulgi i oddechu. Skończy się wraz z pierwszymi krokami i sprawnym przemieszczaniem się młodszego potomka. Skończy się totalnie gdy siostra i brat odkryją, że mogą trzymać sztamę i wymuszać pewne rzeczy razem - w brygadzie raźniej.
      Starsze dziecko, to pierwsze, wychuchane, wyczekane, któremu poświęcałaś każdą sekundę i uczyłaś mówić, liczyć, czytać książeczki i wszystko pokazywałaś - będzie ciągle chciało być na rękach, być karmione, dostać mleko z cyca. To młodsze traktowane zupełnie inaczej, nie może liczyć na tyle samo twojej uwagi co starsze w jego wieku. Ten fakt każdego wieczora będziesz analizować, zamartwiać się i czuć wyrzuty z tego powodu. Później, gdy zorientujesz się, że młodsze dziecko jest już w tym wieku, kiedy starsze mówiło zdania z trzech wyrazów, tymczasem nie mówi nic poza "mama", zaczniesz się zamartwiać jeszcze bardziej, obwiniając się, że to młodsze ma gorzej. Wpadniesz na świetny pomysł, żeby drzemki dzieci nie były w tym samym czasie, wtedy w czasie snu jednego z dzieci masz czas na nadrobienie zaległości z drugim. Doprowadzi to do ogromnego zmęczenia, które poskutkuje - nazwijmy to osłabieniem relacji z partnerem, który nic nie zawinił, a będzie pokrzywdzony jak to młodsze z rodzeństwa.

      Zmęczenie doprowadzi do znacznego obniżenia standardów w ogarnianiu domu, co jeszcze bardziej pogarsza samopoczucie.

      A gdy usłyszysz "AAAAAAAAA Wojtuś zabrał moją kupę" i wrzaśniesz z przerażeniem "Co zrobił???" "No zabrał! MOJĄ kupę aaa położył tu na dywanie!!! Aaaa!!!"

      ... to będzie ci się chciało ryczeć razem z dziećmi z bezsilności i wyrzutów, że oto poszłaś zrobić sobie kawę, a nie powinnaś, bo właśnie takie są efekty, kiedy kilka minut chcesz przeznaczyć na siebie. Kiedy ogarniesz temat kupy na dywanie, brudnego tyłeczka i brudnych rąk obojga dzieci, to postanowisz już nigdy więcej nie zostawiać ich nawet na chwilę bez kontroli (co jest trudne, kiedy starsze idzie sobie samo do łazienki i niesie nocnik przed telewizor, gdzie leci bajka, którą włączyłaś właśnie po to by się napić pieprzonej kawy). Nie martw się. Następnego dnia, gdy będziesz wracać ze spaceru i zaprowadzisz dzieci najpierw na górę, a potem wrócisz po wózek z zakupami i będziesz wnosić go na pierwsze piętro, to okaże się, że w tym czasie jedno z dzieci otworzyło drzwi do sracza, a drugie wrzuciło smoczek do kibla. Sięgało po niego, na szczęście wszystko upuścisz i w ostatniej chwili zdążysz się rzucić, żeby nie włożyło tego smoczka do buzi. Adrenalinka jest cudowna.

       
      Mimo, że jestem tak zajebiście zmęczona, mimo, że ta dwójka kosztowała nas ogromnie wiele wyrzeczeń,  towarzyskich, finansowych, rodzinnych, czy wreszcie poświęcenia i wystawienia na ciężką próbę naszych małżeńskich relacji i porzucenia na czas jakiś naszych pasji i zainteresowań - mimo tego wszystkiego nigdy nie żałowałam ani jednej minuty, ani kawałka obsranego dywanu, ani jednej awantury z najbliższymi spowodowanej moim złym humorem, spowodowanym zmęczeniem, a radość z obserwacji jak rosną, rozwijają się i nawiązują więzi z nami, więzi między sobą i z resztą rodziny jest trudna do opisania, w sposób nie tandetny, bezpretensjonalny i nie łzawy. Chyba najlepszym dowodem na to jest fakt, że kiedyś, w kilkuletniej perspektywie, myślę jeszcze o trzecim dzidziusiu...

      To właśnie ta przyjaciółka, która dopiero myśli o drugim, mówiła, że zastanawia się jak przekonać męża. Nie wiem. Tego nie można przełożyć na jakieś logiczne argumenty. Po prostu jak pomyślę, że już nigdy miałabym nie przeżyć tych wszystkich cudownych chwil w czasie oczekiwania i wychowywania dziecka - ogarnia mnie potworne, trudne do wyjaśnienia przygnębienie. To jakaś pierwotna, kobieca cecha każe zapominać wszystkie trudne momenty i pamiętać tylko o tym jakim cudem są dzieci.

      Moja gwiazda, Mela, poszła dziś pierwszy raz do przedszkola. Wszyscy mi gratulowali, że teraz będzie mi łatwiej... Hmmm... od rana snuję się po domu, jest mi bardzo ciężko bez słodkiego szczebiociku córeczki i hałaśliwych awantur z braciszkiem... Nie ma przyjemniejszego widoku niż dwa bawiące się dzieciaki. Trudno mi będzie przywyknąć do "tylko jednego"...



      CIASTO Z DYNIĄ
      • 2 szklanki upieczonego miąższu z dyni*
      • 2 szklanki mąki
      • 3/4 szklanki cukru
      • 3 jajka
      • 1 łyżka cynamonu
      • łyżeczka ekstraktu waniliowego
      • 3/4 szklanki oleju roślinnego (dałam słonecznikowy)
      • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
      • opcjonalnie: odrobina startej gałki muszkatołowej, mielony imbir oraz posiekane orzechy włoskie.

      * Duży kawałek dyni wsadziłam do piekarnika na 15 minut (180C) i po wyjęciu odcięłam skórkę i rozgniotłam miąższ widelcem. W takiej postaci dodałam do ciasta. W przeciwnym przypadku z twardej dyni trzeba odkrawać skórę i kroić lub trzeć na tarce surowy miąższ co jest bardziej praco- i czasochłonne.

      Jajka ubiłam z cukrem, dodałam mąkę, olej, cynamon, ekstrakt waniliowy i proszek. Wszystko wymieszałam, na koniec dodałam rozgnieciony miąższ dyni. Ja piekłam bez orzechów, ale można je oczywiście dodać. Moje dzieci nie przepadają za "intruzami" w cieście, a piekłam z myślą o nich. Mój mąż natomiast narzekał, że brakuje mu czegoś chrupkiego.

      Ciasto piekłam ok. 50 minut w 180C. Patyczkiem sprawdziłam czy jest wypieczone, potem wydłużyłam czas pieczenia do 60 minut. To ciasto jest bardzo wilgotne, przez co sprawia wrażenie niedopieczonegop, ale taki jest po prostu jego urok, więc po godzinie w piekarniku lepiej je już wyjąć, ostudzić i delektować się wspaniałym smakiem :)
       









       

      poniedziałek, 4 października 2010

      New York, New York!!!

      Nigdy nie byłam w Nowym Jorku. Już sama, obowiązująca u nas polska pisownia przez J jest jakaś dziwna :) Z drugiej strony, gdybym napisala, że nie byłam w New York City, to by zabrzmiało jak obywatel Chicagowskiej Polonii. Pozostanę więc przy Nowym Jorku. Nigdy specjalnie mnie tam "nie ciągnęło". Gdybym dostała teraz pieniądze na podróż, Nowy Jork byłby pewnie pod koniec listy miejsc, które chciałabym zwiedzić.
      A jednak ostatnio coraz częściej myślę o tym mieście. Gdybym porządnie się zastanowiła, okazałoby się, że rzeczywiście akcja ponad połowy moich ukochanych książek, filmów i musicali, właśnie tam się rozgrywa. Jeśli przyszedł wam do głowy stary Woody - to pudło, to zupelnie nie mój typ humoru i wręcz irytuje mnie jego dziwna młodzieńczo-starcza buźka. Miałam na myśli "Wiek niewinności" i Madame Olenska, "Wielki Gatsby", którego czytałam w okresie nastoletnim, a ostatnio nabyłam własny egzemplarz w składzie taniej książki za całe 5pln, i  przeczytałam ponownie. Alicia Keys, jej twórczość, koncerty live i słynny teledysk z Jay'em Z. Seks w Wielkim Mieście. A dosłownie kilka dni temu "Julie and Julia" - znakomita zabawa, bo literacko żadne tam arcydzieło.
      Właśnie z "Julie and Julia" dowiedziałam się newsów o Nowym Jorku, które z jednej strony utwierdzają mnie w przekonaniu, że to miejsce nie dla mnie, a z drugiej strony, jakaś potworna przewrotność, że zaczęłam myśleć, że tak, kiedyś chcę tam pojechać. Julie Powell pisze, że jest kilka rzeczy kompletnie obciachowych dla mieszkańca Nowego Jorku: wyjść za mąż przed 30-stką, w dodatku za partnera jeszcze z czasów licealnych, na dodatek jedynego lub jednego z dwóch partnerów seksualnych w życiu. To już mnie dyskredytuje, a paradoksem jest to, że to właśnie wyzwolona Samantha Jones jest moją ulubioną bohaterką Seksu w Wielkim Mieście :))) !!!!!
      Pozostaje jeszcze Martha Stewart. Bogini ogniska domowego przeniosla swój show do drapacza, nieodwracalnie związała się z Nowym Jorkiem, nie ma już nic wspólnego z kurą domową, a i tak te kury z przedmieść najbardziej ją właśnie kochają. Ja wolę te starsze programy, gdzie Martha wyplatała sobie koszyczki w ogrodzie lub sadzila fasolkę, a teraz zaprasza jakieś gwiazdy, co to nigdy nawet wody nie zagotowały, i uczy ich jak zrobić "monokl cynamonowy"!!!
      No, jest jeszcze kwestia dzieci. W filmach akcji brawurowe pościgi zawsze zawierają ten element, że oto gangster lub wóz policyjny z trudem unikają najechania na matkę z wózkiem. I to przeważnie jedyny dowód na istnienie dzieci w Nowym Jorku, przynajmniej tak to wygląda w filmach. Więc jak ja do cholery miałabym się tam odnaleźć?!!
      Praktycznie nie ma na to szans... :)
      Jedyna możliwość jest taka: pojadę tam po czterdziestce :) moje dzieci będą sobie już gdzieś studiowały, i na pocieszenie po "opustoszeniu gniazda" będziemy sobie z Kacprem zwiedzali takie "niedzieciowe" miasta...

      dziś znowu proponuję dynię, ale bajecznie prostą i bardzo smaczną zupkę, którą spróbowałam u mojej przyjaciółki Zuzi.

      Zupa krem z dyni

      surowa dynia (ja miałam połówkę, o wadze ok. 4kg!)
      2 ząbki czosnku
      2 gniazda makaronu jajecznego
      kawałek masła
      oliwa
      sól
      pieprz
      bulion w proszku

      Dynię obrałam, opłukałam, pokroiłam w kostkę i wrzuciłam do garnka, dolalam szklankę wody - nie dodawajcie zbyt dużo, zawsze można dolać, a dynia i tak jest bardzo wodnista. Wrzucam ząbek czoasnku i przyprawy, na razie trochę, resztę jak się ugotuje. Osobno gotuję makaron, ale dużo krócej niż w zaleceniach na opakowaniu. Kiedy dynia bardzo zmięknie przerzucam ją do blendera i miksuje razem z makaronem, żeby powstały z niego małe kwadraciki, które zagęszczą zupkę. Doprawiam do smaku i gotowe :)










      Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...