Jedna z przyjaciółek ostatnio powiedziała mi, że marzy o drugim dziecku. Druga - że właśnie spodziewa się drugiego dziecka. Obie oczekiwały ode mnie entuzjazmu, który okazałam i bynajmniej nie byłam w tym nieszczera. Potem padło pytanie:
"Jak będzie z dwójką?" ...
Będzie cudownie, to najwspanialsze co mogło Was spotkać. Ale: będziesz urobiona po pachy, będziesz na przemian pękać z dumy i cieszyć się z tych dwóch maleńkich ludzików, a potem płakać ze zmęczenia i frustracji. Nie mieć chwili dla siebie. Miłość między rodzeństwem będzie przeplatać się z nienawiścią, zmiany mogą następować nawet co kilka minut.
Zazdrość między rodzeństwem będzie i koniec, niezależnie od tego ile poradników i rad Doroty Zawadzkiej wysłuchasz. Jeśli postarasz się odpowiednio moderować tymi emocjami, być może ty sama mniej odczujesz jej "obecność". Jeśli wrócisz do pracy po kilku miesiącach - będziesz mieć poczucie, że oto dałaś życie dwójce istot, a na dodatek masz satysfakcjonującą pracę! Wspaniale! Tonąc w wyrzutach sumienia będziesz godzić te dwie, niemal niemożliwe do pogodzenia role. Jeśli zdecydujesz się zostać w domu to podczas wchodzenia do kibla będziesz odganiać od siebie dwójkę wrzeszczącą o każdą sekundę twojej uwagi. Zamykając się tam, żeby w spokoju zalatwić "co trzeba" będziesz słyszała maleńkie piąstki bijące w drzwi i ścianę i wołające z rozpaczą gardziołka. Ponieważ dzieci nie można i nie da się traktować tak samo, a sprawiedliwość nie oznacza, że mają wszystko po równo, będziesz nieustannie zmuszona negocjować - bez chwili namysłu wytaczając coraz rozsądniej brzmiące argumenty (młodsze dziecko, które nie mówi, nie negocjuje - terroryzuje krzykiem). Starsze już wie, kiedy twoja mina oznacza głęboką zadumę i wie, że właśnie wtedy trzeba spytać "Mogę żelki?", bo ty w tej zadumie automatycznie odpowiesz "tak"! Wobec tego nie wolno być w zadumie! Bo wtedy dziecko naciągnie cię na co zechce.
Mając świadomość rad wszystkich psychologów i podręczników będziesz miała poczucie ciągłej porażki, bo oto, żeby jedno dziecko nie obudziło drugiego, żeby dziko nie wrzeszczało - zaczynasz ustępować i przekupywać żelkami, jeszcze jedną bajką lub czymś innym, na co przy jednym dziecku byś sobie nigdy nie pozwoliła. Chcesz to krzycz, nie ustąpię. O tak, tak bylo kiedyś, gdy miałam tylko Melanię. Ale jak Wojtuś, którego usypiałam kilkadziesiąt minut wreszcie śpi - zrobię wszystko, żeby się nie obudził. I Mela dobrze o tym wie!
Po paru miesiącach przyjdzie na jakiś czas moment ulgi i oddechu. Skończy się wraz z pierwszymi krokami i sprawnym przemieszczaniem się młodszego potomka. Skończy się totalnie gdy siostra i brat odkryją, że mogą trzymać sztamę i wymuszać pewne rzeczy razem - w brygadzie raźniej.
Starsze dziecko, to pierwsze, wychuchane, wyczekane, któremu poświęcałaś każdą sekundę i uczyłaś mówić, liczyć, czytać książeczki i wszystko pokazywałaś - będzie ciągle chciało być na rękach, być karmione, dostać mleko z cyca. To młodsze traktowane zupełnie inaczej, nie może liczyć na tyle samo twojej uwagi co starsze w jego wieku. Ten fakt każdego wieczora będziesz analizować, zamartwiać się i czuć wyrzuty z tego powodu. Później, gdy zorientujesz się, że młodsze dziecko jest już w tym wieku, kiedy starsze mówiło zdania z trzech wyrazów, tymczasem nie mówi nic poza "mama", zaczniesz się zamartwiać jeszcze bardziej, obwiniając się, że to młodsze ma gorzej. Wpadniesz na świetny pomysł, żeby drzemki dzieci nie były w tym samym czasie, wtedy w czasie snu jednego z dzieci masz czas na nadrobienie zaległości z drugim. Doprowadzi to do ogromnego zmęczenia, które poskutkuje - nazwijmy to osłabieniem relacji z partnerem, który nic nie zawinił, a będzie pokrzywdzony jak to młodsze z rodzeństwa.
Zmęczenie doprowadzi do znacznego obniżenia standardów w ogarnianiu domu, co jeszcze bardziej pogarsza samopoczucie.
A gdy usłyszysz "AAAAAAAAA Wojtuś zabrał moją kupę" i wrzaśniesz z przerażeniem "Co zrobił???" "No zabrał! MOJĄ kupę aaa położył tu na dywanie!!! Aaaa!!!"
... to będzie ci się chciało ryczeć razem z dziećmi z bezsilności i wyrzutów, że oto poszłaś zrobić sobie kawę, a nie powinnaś, bo właśnie takie są efekty, kiedy kilka minut chcesz przeznaczyć na siebie. Kiedy ogarniesz temat kupy na dywanie, brudnego tyłeczka i brudnych rąk obojga dzieci, to postanowisz już nigdy więcej nie zostawiać ich nawet na chwilę bez kontroli (co jest trudne, kiedy starsze idzie sobie samo do łazienki i niesie nocnik przed telewizor, gdzie leci bajka, którą włączyłaś właśnie po to by się napić pieprzonej kawy). Nie martw się. Następnego dnia, gdy będziesz wracać ze spaceru i zaprowadzisz dzieci najpierw na górę, a potem wrócisz po wózek z zakupami i będziesz wnosić go na pierwsze piętro, to okaże się, że w tym czasie jedno z dzieci otworzyło drzwi do sracza, a drugie wrzuciło smoczek do kibla. Sięgało po niego, na szczęście wszystko upuścisz i w ostatniej chwili zdążysz się rzucić, żeby nie włożyło tego smoczka do buzi. Adrenalinka jest cudowna.
Mimo, że jestem tak zajebiście zmęczona, mimo, że ta dwójka kosztowała nas ogromnie wiele wyrzeczeń, towarzyskich, finansowych, rodzinnych, czy wreszcie poświęcenia i wystawienia na ciężką próbę naszych małżeńskich relacji i porzucenia na czas jakiś naszych pasji i zainteresowań - mimo tego wszystkiego nigdy nie żałowałam ani jednej minuty, ani kawałka obsranego dywanu, ani jednej awantury z najbliższymi spowodowanej moim złym humorem, spowodowanym zmęczeniem, a radość z obserwacji jak rosną, rozwijają się i nawiązują więzi z nami, więzi między sobą i z resztą rodziny jest trudna do opisania, w sposób nie tandetny, bezpretensjonalny i nie łzawy. Chyba najlepszym dowodem na to jest fakt, że kiedyś, w kilkuletniej perspektywie, myślę jeszcze o trzecim dzidziusiu...
To właśnie ta przyjaciółka, która dopiero myśli o drugim, mówiła, że zastanawia się jak przekonać męża. Nie wiem. Tego nie można przełożyć na jakieś logiczne argumenty. Po prostu jak pomyślę, że już nigdy miałabym nie przeżyć tych wszystkich cudownych chwil w czasie oczekiwania i wychowywania dziecka - ogarnia mnie potworne, trudne do wyjaśnienia przygnębienie. To jakaś pierwotna, kobieca cecha każe zapominać wszystkie trudne momenty i pamiętać tylko o tym jakim cudem są dzieci.
Moja gwiazda, Mela, poszła dziś pierwszy raz do przedszkola. Wszyscy mi gratulowali, że teraz będzie mi łatwiej... Hmmm... od rana snuję się po domu, jest mi bardzo ciężko bez słodkiego szczebiociku córeczki i hałaśliwych awantur z braciszkiem... Nie ma przyjemniejszego widoku niż dwa bawiące się dzieciaki. Trudno mi będzie przywyknąć do "tylko jednego"...
CIASTO Z DYNIĄ
2 szklanki upieczonego miąższu z dyni*
2 szklanki mąki
3/4 szklanki cukru
3 jajka
1 łyżka cynamonu
łyżeczka ekstraktu waniliowego
3/4 szklanki oleju roślinnego (dałam słonecznikowy)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
opcjonalnie: odrobina startej gałki muszkatołowej, mielony imbir oraz posiekane orzechy włoskie.
* Duży kawałek dyni wsadziłam do piekarnika na 15 minut (180C) i po wyjęciu odcięłam skórkę i rozgniotłam miąższ widelcem. W takiej postaci dodałam do ciasta. W przeciwnym przypadku z twardej dyni trzeba odkrawać skórę i kroić lub trzeć na tarce surowy miąższ co jest bardziej praco- i czasochłonne.
Jajka ubiłam z cukrem, dodałam mąkę, olej, cynamon, ekstrakt waniliowy i proszek. Wszystko wymieszałam, na koniec dodałam rozgnieciony miąższ dyni. Ja piekłam bez orzechów, ale można je oczywiście dodać. Moje dzieci nie przepadają za "intruzami" w cieście, a piekłam z myślą o nich. Mój mąż natomiast narzekał, że brakuje mu czegoś chrupkiego.
Ciasto piekłam ok. 50 minut w 180C. Patyczkiem sprawdziłam czy jest wypieczone, potem wydłużyłam czas pieczenia do 60 minut. To ciasto jest bardzo wilgotne, przez co sprawia wrażenie niedopieczonegop, ale taki jest po prostu jego urok, więc po godzinie w piekarniku lepiej je już wyjąć, ostudzić i delektować się wspaniałym smakiem :)