wtorek, 30 sierpnia 2011

Likier z bazylii

Kilka miesięcy temu totalnie zaniemówiłam z wrażenia, gdy na blogu Anthony o wdzięcznej nazwie "Kuchnia pod wulkanem" zobaczyłam przepis na Liquore di basilico. Szmaragdowy kolor. Likier z bazylii? To musi być coś obłędnego! I jest!

Spojrzałam na przepis i przekonałam się, że przygotowanie tego cudeńka nie jest wcale trudne. Ściśle trzymałam się wskazówek Anthony, jedynie zwiększyłam ilość cytryny - nie wiem czemu, po prostu wydawało mi się, że tak będzie lepiej.

Likier jest cholernie mocny i zdradziecki, bo prawie nie czuć alkoholu... maleńki kieliszek wypity w, póki co, jeszcze ciepłe wieczory może nieźle namieszać!!!

Kilka uwag:
- Na likier totalnie nie nadają się sadzonki bazylii, takie supermarketowe. Kupuję większą doniczkę z bardziej okazałą rośliną (liczne bazary warzywne lub giełdy kwiatowe) i trzymam przez około tydzień w nasłonecznionym  miejscu, żeby liście pięknie się rozwinęły i wypuściły nowe "odnogi".

- Cytryny. Najlepiej kupić jak najbardziej naturalne, dojrzałe, tak, żeby sam dotyk ręki pozostawiał już sporo aromatu. Niestety w mojej okolicy większość cytryn pochodzi z Argentyny, lepiej znaleźć jakieś bliższe nam, Polsce, miejsce sprowadzania. Jeśli cytryna nie jest jeszcze tak aromatyczna - trafia również do "sanatorium-solarium" na nasłoneczniony parapet na kilka dni.

Domowa produkcja alkoholi to ogromna frajda. To znaczy nigdy nie pędziłam bimbru, nic z tych rzeczy. Ale z powodzeniem robimy z Kacprem świetne nalewki, króluje nalewka malinowa - w tym roku mamy zamówienie na nalewki od sporej części rodziny i przyjaciół - chcą dostać taki prezent
z procentami pod choinkę. Do produkcji przystępujemy jeszcze w tym tygodniu.

Przepis na naszą malinówkę tutaj.

a oto przepis na "bazyliówkę":

LIKIER Z BAZYLII
  • 30-50 liści bazylii
  • skórka ścięta z 1 cytryny (tylko żółta część, bez białej goryczkowej)
  • 300ml spirytusu
  • 300g cukru
  • 300ml wody

Anthony pisze, że podane ilości składników wystarczą na 700ml alkoholu. Za następnym razem podwoję te ilości bo 700ml to za mało! Już dałam dwie części w prezencie i zostało mi marnych kilka kieliszków...

Liście umyłam, osuszyłam, wrzuciłam do słoja. Skórkę cytryny ścięłam bardzo precyzyjnie, w razie potrzeby jeszcze zdzierałam białe, goryczkowe części od spodu i też wrzuciłam do słoja. Zalałam spirytusem. Anthony pisze, żeby słój odstawić na 7-10 dni. Moim zdaniem pora na odsączanie jest wtedy, gdy liście całkowicie "oddadzą" zielony barwnik do roztworu i staną się szare - w moim przypadku to było 9 dni. Wtedy w garnku rozpuściłam cukier w wodzie i zagotowałam, ostudziłam i zalałam tym syropem liście z alkoholem. Wymieszałam porządnie, odcedziłam liście a następnie przefiltrowałam nalewkę do butelki. Jest od razu gotowa do picia, jednak najpierw należy ją dobrze schłodzić, a nawet lekko zmrozić. Nigdy nie piłam tak pysznego alkoholu!





poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Gdzie byłam, co polecam. Kazimierz Dolny. Placuszki z ricottą i nektarynką.

W te wakacje zajrzałam do kilku polskich cudownych miast i miasteczek. Wiem, że powinnam opowiedzieć o tym, co zwiedziłam, ale to sama nuda. Jak ktoś chce może zajrzeć do przewodnika. Dla mnie istotne są miejsca, gdzie można coś dobrego zjeść, kupić jakieś oryginalne drobiazgi...

Na pierwszy ogień: Kazimierz Dolny. Nie byłam tam od 15 lat i wszystko co pozytywne, co trwało w moich dziecięcych jeszcze wspomnieniach  - uległo zmianie i trochę mnie rozczarowało. Po pierwsze Kazimierz to miasto wyjątkowo nieprzyjazne niepełnoprawnym i rodzicom z dziećmi. Na górę trzech krzyży są tylko schody - cóż, były i dawniej, ale można by obok zbudować pochyłą trasę na szczyt, którą da się pokonać wózkiem... Nie ma przewijaków w knajpkach, nie ma krzesełek do karmienia dzieci... Może to rzeczywiście miejsce, gdzie warto przyjechać bez dzieci, na romantyczny weekend - chociaż na razie nie mam tego w planach :)

Miejsce, które trzeba "zaliczyć" w Kazimierzu to herbaciarnia "U Dziwisza". Gustowne, pozbawione pretensjonalnego charakteru wnętrze, wspaniałe, smakowite ciasta i oczywiście herbaty. Takie przez "duże H". Wszyscy polecają, żeby koniecznie zjeść u Dziwisza andruty przełożone kremem. Nie skusiłam się, może następnym razem, za to inne ciasta wyborne! Zaopatrzyłam się w dwa opakowania herbat, chociaż u znajomych próbowałam znacznie więcej rodzajów. Moje ulubione to sencha kaktusowa i sencha sweet orange. Gorąco polecam to miejsce, chociaż mój szwagier podśmiewa się, że w środku siedzą emerytowane intelektualistki i szepczą na jakieś wybitnie ważne i kulturalne tematy - warto przeżyć coś nawet tak odmiennego :) mają też sklep internetowy, chociaż jeszcze z niego nie korzystałam.

Drugi punkt to gadżety wnętrzarskie: cudowny jest dla mnie sklepik "Lawenda", mieszczący się w rynku. Mój łup to śliczna, nieduża paterka, którą pokazuję na zdjęciach niżej. Przemiła, dobrze doradzająca właścicielka, poinformowala mnie o stronie internetowej sklepu, gdzie warto zajrzeć. Urocze drobiazgi wnętrzarskie, porównując do cen warszawskich, wypadają bardzo atrakcyjnie.

Oczywiście bazar staroci w małym rynku to również świetne miejsce i można tam poszukiwać pięknych, rzadkich przedmiotów, ale w porównaniu z bazarem "Koło" w Warszawie, czy Jarmarkiem dominikańskim w Gdańsku - wypada drogo i blado.

Dziś proponuję apetyczne placuszki z serem ricotta i moim ulubionym "późnoletnim" owocem:

PLACUSZKI Z RICOTTĄ I NEKTARYNKĄ
  • 125g ricotty
  • 1 jajko
  • 3/4 szklanki maślanki
  • 1 szklanka mąki
  • pół szklanki cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 2 łyżki roztopionego masła
  • łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • 1 nektarynka, obrana i pokrojona w kostkę
  • kilka łyżek miodu
Ricottę rozgniotłam widelcem, wymieszałam z roztrzepanymi jajkami i maślanką. Dodałam roztopione masło, mąkę wymieszaną z proszkiem, ekstrakt waniliowy i sól. Na koniec wrzuciłam pokrojoną nektarynkę i wszystko wymieszałam. Ciasto nakladałam łyżką na rozgrzaną patelnię (bez tłuszczu), ale natychmiast zmniejszałam "ogień" - te placuszki mają to do siebie, że trudno ocenić czy są już wysmażone, bo ciasto jest miękkie i nawet gdy nie jest już surowe potrafi wyglądać jak płynne i "nie ścięte". Tak jednak ma być i tyle :) placuszki są przepyszne słodko-słone i moje dzieci je uwielbiają. Placuszki polewałam miodem, bo według mnie najbardziej pasuje do nektarynek. Można oczywiście użyć syropu klonowego lub innych sosów, ale najbardziej polecam przepyszny, naturalny miód - mój ulubiony jest ze spadzi iglastej...








środa, 24 sierpnia 2011

DOBRY ROK?

Wczoraj minął rok od pierwszego wpisu na moim blogu. Niestety nie miałam dostępu do internetu i byłam zbyt zmęczona, żeby pomyśleć o jakimkolwiek wpisie. Ostatnie dni były dla mojej rodziny ciężkie emocjonalnie, w ubiegłą sobotę byłam w Toruniu na pogrzebie siostry mojej babci, czyli mojej ciocio-babci, jak nazywałam Ewę.

Ewa regularnie zaglądała na mój blog, ale jak sama przyznawała niespecjalnie lubiła "pichcenie". Jeszcze cztery dni przed śmiercią dzwoniła do mnie zapytać o przepis na zupę z soczewicy, którą ugotowała dla znajomych. Jako ostatnie danie, które ugotowała w ogóle. To fakt niby całkowicie bez znaczenia, jednak kiedy pomyślę o tej rozmowie telefonicznej to cieszę się tym, że mogłam podzielić się przepisem jako symboliczną formą podzielenia się czymś dobrym, cennym, co mogę przekazać... nasuwa mi się takie podsumowanie tego, czym jest mój blog:

Przez rok dzieliłam się tu wyjątkowo osobistymi przeżyciami, historiami i przemyśleniami. A także przepisami, wybierałam te najlepsze, które szczególnie chciałam polecić. Nie mogę dzielić się z innymi pieniędzmi, nie jestem radcą prawnym ani lekarzem by dzielić się radami, nie jestem nauczycielem, żeby dzielić się wiedzą. Mam nadzieję, że kolejny rok również da mi szanse dzielić się z Wami tym najlepszym, co mogę przekazać: wnioski z popełnionych okropnych lub całkiem błahych błędów życiowych, humor, dystans do siebie i do otoczenia oraz doświadczenie, które zdobywam w kuchni.

Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądają i wspierają mnie miłym słowem, którzy zgadzają się i tym, którzy mają totalnie odmienne poglądy na wiele spraw. Dziękuję za liczne życzenia pod urodzinowymi wpisami dla moich dzieci i męża. 99,99% "moich" obserwatorów to kobiety - każda jest inna, a jednak nieustannie otrzymuję od Was dowody nadawania na tych samych falach, zrozumienia i wsparcia. To jest fantastyczne i czyni pisanie bloga jakimś cudownym doświadczeniem, a kontak z Wami - wyjątkową przygodą. 

Dziękuję...

Dziś pokazuję przepis, ktory można wykorzystać jako muffiny lub ciasto:

CYTRYNOWE MUFFINY Z MALINAMI
  • 60g masła
  • 200g mąki
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • pół łyżeczki sody oczyszczonej
  • 150g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • sok i skórka z 1 cytryny
  • ok.120ml mleka
  • 1 jajko
  • 100g malin

Masło roztopiłam, ostudziłam, wbiłam jajko i wymieszałam. Otarłam skórkę z cytryny, do menzurki wycisnęłąm sok z cytryny i uzupełnilam mlekiem tak, aby mieć 200ml płynu. Mleko od razu się zetnie, ale tak ma być. W misce wymieszałam suche składniki, dodałam masło z jajkiem, mleko z cytryną i porządnie wymieszałam. Na koniec dodalam świeże maliny i jeszcze raz wymieszałam ciasto.
Według przepisu należy wyłożyć formę do muffinów papilotkami, ja jednak z braku powyższych tylko nasmarowałam wgłębienia masłem i nakładałam do nich ciasto. Oprócz tego mam piękne silikonowe serca na muffiny, które idealnie się nadają na tego typu wypieki. Z tego sklepu mam też silikonowe foremki na ciastka dla dzieci. Za trzecim razem (ostatnio piekę to ciasto nieustannie) użyłam zwykłego fajansowego naczynia na suflet i upiekłam ciasto a nie muffiny.
Muffiny pieklam w 200C około 20 minut, ciasto około 35 minut.
Przepis jest z drugiej książki Nigelli Lawson "How to be a domestic goddess". Maliny i cytryna stanowią wyjątkowe połączenie, gdybym miała przedstawić sierpień za pomocą jakiegoś wypieku to na pewno wybrałabym te muffinu, smakują dokładnie jak sierpień :)









wtorek, 16 sierpnia 2011

Bruschetta z kurkami i Mrs Food Face



Uczę się jazdy konnej!!! Byłam już na kilku lekcjach na ląży, a dziś zaliczyłam pierwsze samodzielne "kierowanie" koniem. Jeżdżę w kółko po ujeżdżalni czy tam padoku (nazewnictwo opanuję na końcu), wczepiam się w lejce/wodze i grzywę końską, staram się ze wszystkich sił nie stracić równowagi, ale ciągle rozpraszam się zastanawiając się jak tragicznie i niezgrabnie musi wyglądać moje dupsko w czasie tego treningu!!! Oczywiście nie mam swojego stroju, więc zakładam zwykłe czarne legginsy, mam też (przypadkowo) kalosze jeździeckie, które kupiłam rok temu na spacery z dziećmi, a toczek pożycza się w stajni. Jak na razie jestem mega zajarana, zobaczymy jak będzie po pierwszym upadku...

Ostatni raz byłam tak obolała po porodzie, dodatkowo jeżdżę w grupie nastoletnich dziewczynek, które w stadninie mają obóz jeździecki. Są rozchichotane, wymownie oceniające spojrzeniem i wywyższające się nad tą panią pod trzydziestkę (no, jeszcze 27!!!), która z totalnie nie znanych im powodów postanowiła przyjść i zaczynać od początku...

Idzie mi lepiej niż większość sportów (nielicznych), z którymi miałam do czynienia: tenis - jakiś totalny brak tak zwanej koordynacji ręka-oko, bo zdażało mi się czasem trafić w piłkę rakietą, ale nie to, żeby uderzenie skierowało pilkę tam gdzie powinno. Aerobik - wszystkie laski w prawo - ja w lewo. Narty super, tu akurat daję radę. No i konie. Super sprawa, polecam, nawet po trzydziestce. Chodzi ze mną Kacper. Wspieramy się w pierwszych próbach no i na zmianę opiekujemy się dziećmi, kiedy drugie z nas ma lekcję.

Dziś pomysł na pyszną letnią przekąskę/przystawkę

BRUSCHETTA Z KURKAMI
  • kilka kromek pieczywa, najlepiej ciabaty
  • 2-3 ząbki czosnku
  • szklanka kurek
  • sól, pieprz
  • garść natki pietruszki
  • pół cytryny


Pomysł zaczerpnięty z "Recipes from an Italian Terrace" Valentiny Harris, której autorstwa jest przepis na cytrynowe kulki mięsne. Kromki chleba skropiłam oliwą, przypiekłam w piekarniku. Na patelni podsmażyłam na oliwie czosnek posiekany na cieniutkie plasterki, dodałam kurki, przyprawilam solą i pieprzem. Gdy grzyby były miękkie sprawdziłam jeszcze raz czy są na pewno dobrze przyprawione i nakaldałam na grzaneczki. Posypałam posiekaną natką pietruszki i podawałam z cząstkami cytryny, którą można sobie te pyszne grzaneczki pokropić (opcjonalnie).

Oprócz tego dziś pokazuję mój prezent od MamaGama - właściwie to prezent dla Meli, która dosłownie zakochała się w tym talerzu. Oto nasz wyczekiwany Mrs Food Face:







piątek, 12 sierpnia 2011

Daj się uwieść... matematyce...? Ziemniaki + cukinia + mozzarella

 
 
Wczoraj znalazłam gdzieś link do strony Gazety Wyborczej z listą książek - bestsellerów, które Polacy masowo kupowali przed wakacjami. Jest tam dział literatury pięknej, literatury faktu i kategoria dla dzieci i młodzieży. Wśród tych książek, na 9 miejscu w dziale literatury faktu znajdziemy esej popularnonaukowy "Matematyka. Daj się uwieść" Christoph Drösser. Ten sam autor figuruje również 4 punkty niżej, tym razem próbuje tak: "Fizyka. Daj się uwieść".

Cholera jasna! Prawie się skusiłam. Już byłam na stronie empiku i nawet włożyłam do przechowalni.

Jak ja nienawidzę matematyki!!! Mój wujek często lubił powtarzać, że matematyka jest piękna i abstrakcyjna. Dla mnie jest wyłącznie abstrakcyjna. To czemu tak bardzo żałuję, że totalnie jej nie ogarniam? Jakoś podświadomie chciałabym rozumieć, kumać i funkcjonować w świecie cyfr, wielomianów, różniczek i funkcji kwadratowych. W szkole zawsze czułam szczególną dumę i radość, gdy przypadkowo zrozumiałam o co chodzi w jakimś zadaniu ... :)

Tak jak ktoś, kto aspiruje do pewnej klasy, ale wie, że nie ma na to szans - jednak cieszy się z najmniejszej namiastki awansu :)

Na moich studiach na pierwszy rzut oka mogłam rozpoznać tych, którzy nie będą mieli żadnych problemów z przeliczaniem stężeń, statystyczną obróbką wyników i będą ogarniali całe matematyczne gówno. Oni to po prostu mają wypisane na twarzy. Podczas wykładów obserwowałam ich i aż wyczuwałam procesy szybkich obliczeń, które zachodziły w tych mega mózgach. Cała tablica zapisana wzorami kredą, wszystko jakieś nierówne i zamazane, ja totalnie nie wiem o co chodzi, a tu jakiś mózgowiec podnosi rękę i zagaduje panią profesor:

- Przepraszam, czy tam nie powinien być minus?
- Gdzie?
- O tam w trzeciej linijce przed nawiasem.
- W trzeciej? O, a, rzeczywiście tu, no tak, to teraz tu będziemy mieli tak, a tu tak (przez jeden pierdzielony minus zaczęła zmazywać znaki w kolejnych linijkach i wszystko co ślepo, nic nie kumając przepisałam było do wyrzucenia). Chrzanić to, nie przepisuję od nowa!

Jakimś cudem nauczyłam się na pamięć kilka gotowych zadań z całymi wzorami (dobrze, że mam dobrą pamięć!) i jeszcze większym cudem zaliczyłam matematykę na 3 (z minusem, jak raczyła podkreślić z wyraźną niechęcią pani profesor - nie ma takiej oceny jak 3-, w indeksie jest 3, ale tak mi dogadała, bo wykładowcy matematyki nie lubią takich jak ja, którzy widząc tablicę usraną wzorami otwierają buzię i mają tępotę w oczach).

Mam gdzieś książkę z listy bestsellerów, nigdy nie dam się uwieść matematyce! Powiem więcej: matematyka nie jest ani piękna ani abstrakcyjna - jest po prostu niezdrowo zakręcona...

Jakie książki Wy kupiliście lub pożyczyliście na lato? Ja uwielbiam kryminały Donny Leon, najbardziej, oprócz intrygi, lubię domowe sceny i szczegóły dotyczące tego co komisarz Brunetti zjadl z żoną na obiad, lub jak siadają i podczas rozmowy piją schłodzone prosecco...

A wczoraj na obiad były...

PLACUSZKI ZIEMNIACZANO-CUKINIOWE PRZEKŁADANE MOZZARELLĄ
  • 0,5kg ziemniaków
  • 1 cukinia
  • pół cebuli
  • szklanka mąki
  • 1 jajko
  • sól, pieprz
  • bulion w proszku bez glutaminianu sodu
  • olej do smażenia
  • 1 opakowanie mozzarelli (125g po odcieku)
  • Opakowanie jogurtu greckiego
  • ząbek czosnku
  • pęczek szczypiorku


Ziemniaki i cukinię obrałam, starłam na tarce o grubych oczkach, cebulę posiekałam i wrzuciłam wszystko do miski.  Dodałam mąkę i roztrzepane jajko + przyprawy. Wymieszałam dokładnie i nakładałam łyżką na rozgrzaną patelnię z olejem. Użyłam oleju ze słoika po suszonych pomidorach - zawiera dużo przypraw, co dodaje fajnego smaczku plackom. Smażyłam z obu stron i odsączałam na ręczniku papierowym. Można te placki jeść w takiej postaci, z jogurtem zmieszanym z czosnkiem i szczypiorkiem, ale ja trochę pomysłowo zrobiłam z nich danie ze stopioną mozzarellą.
Mozzarellę pokroiłam w plasterki i obtoczyłam w mieszance mąki, soli i pieprzu. Smażyłam na patelni bez tłuszczu aż się rozpuściła i zarumieniła. Oczywiście plastry niemal natychmiast straciły swój kształt, ale to nie szkodzi. Na talerzu położyłam placek, na tym mozzarellę, potem kolejny placek, znów mozzarellę itd. U mnie wyszły przekładańce z 3 sztuk placków, można zrobić wyższe, ale ciężko będzie je kroić. Można posypać szczypiorkiem, albo nawet miętą. Pyszne :)










wtorek, 9 sierpnia 2011

Rutyna - jednak za nią tęsknię... CYTRYNOWO-MIĘTOWE KULKI MIĘSNE


Jestem w domu... jeszcze parę tygodni temu nie mogłam patrzeć na ściany pomazane kredkami, ubrudzone śladami łap mojego psa, poobijane od ciągłego przesuwania krzesła. Wchodziłam do domu i widziałam ogrom zniszczeń i okaleczeń, których zaznał w ciągu ostatnich miesięcy i bardzo mi to przeszkadzało. Wystarczy jednak na trochę wyjechać, żeby zatęsknić za każdym szczegółem i uznać swoje mieszkanie za najcudowniejszy zakątek :)

Pamiętacie, że od początku istnienia tego bloga narzekam na rutynę?! Chyba szykuje się jakaś mała rewolucja, bo ostatnie tygodnie były totalnym wywróceniem do góry nogami mojego poukładanego grafiku, wybiciem z rytmu, i okazuje się, że osobą, która najbardziej tęskni za przewidywalnym schematem dnia, przestrzeganiem pory spacerku, obiadu i drzemki ... jestem ja!!!

Dzieci mają się świetnie, mimo, że od końca maja kilkukrotnie zmieniły miejsce, nigdzie nie "zagrzewając się" na dłużej niż kilka dni. A ja jestem rozdrażniona, zmęczona i płaczliwa... może to jakiś nasilony pms, a może ta przeklęta rutynka jednak ułatwia życia głównie mamuśkom a nie pociechom. Tak, wyszło wszystko na jaw - jestem znerwicowaną mamuśką i okazało się to właśnie teraz! To ja przeżywałam, że nie mam gdzie podgrzać słoiczka, że przez żuwaczki moich dzieci przemieliło się tyle śmieciowego żarcia, że wszystko było nieregularnie i nie tak jak "zazwyczaj". Z tego wszystkiego nie byłam zdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji i zamieniłam się w potworka. Teraz spokojnie sobie powrócę do znienawidzonej, ale koniecznej dla mojego zdrowia psychicznego  "normy" :) co również oznacza codzienny, kojący rytuał gotowania i aktualizowanie bloga.

Na początek jeszcze danie z przed urlopu Kacpra (na pewno zamieszczę kilka postów o tym gdzie byliśmy i co polecamy). Pożyczyłam od szwagra, który wspaniale gotuje, ale niestety nie prowadzi bloga kulinarnego, książkę Brytyjki, mieszkającej w Toskanii - Valentina Harris, "Recipes from an Italian Terrace". Pełno w niej wspaniałych przepisów, powiedziałabym, że dla bardziej zaawansowanych w kuchni wloskiej. Nie ma tam przepisów na podstawowe pasty i pizzę lub risotto, ale na owoce morza, warzywa w roli głównej i dania mięsne, które przez laików nigdy nie byłyby uznane za włoskie, a jednak w niektórych regionach są to potrawy tradycyjne. Mi od razu przypadł do gustu przepis na smażone pulpeciki:

CYTRYNOWO-MIĘTOWE KULKI MIĘSNE
  • 0,5kg mielonego mięsa*
  • 100g świeżo utartego suchego pieczywa
  • 50g parmezanu
  • skórka z całej cytryny
  • sok z połowy cytryny
  • pół szklanki wody
  • 2 jajka
  • 50g zwykłej bułki tartej
  • kilka listków mięty**
  • sól, pieprz
  • olej do smażenia***

*Valentina podaje, że z mięs najlepsza będzie cielęcina lub wołowina, można jednak użyć też drobiowego i wieprzowego mięsa. Ja zrobiłam kulki z cielęciną
**w oryginalnym przepisie była natka pietruszki, jednak spróbowałam zamiast tego zrobić z miętą i wyszło wspaniale. Myślę, że z jagnięciną mięta smakowałaby jeszcze lepiej.
***użyłam oleju słonecznikowego, bo taki akurat miałam, ale rzepakowy chyba byłby lepszy.

Mięso wymieszałam ze wszystkimi podanymi wyżej składnikami i długo wyrabiałam rękoma - bułka tarta z wodą mogą się skleić i wówczas nie "dostaną się" tam przyprawy. Uformowałam kulki wielkości orzecha włoskiego i smażyłam w głębokim tłuszczu. Po smażeniu kładłam kuleczki na ręczniku papierowym, żeby odsączyć trochę tłuszczu. Najlepiej smakują lekko ciepłe, bo w tych bardzo gorących, dopiero co usmażonych nie czuć tak dobrze mięty. Oczywiście pyszne są też na zimno :)




czwartek, 4 sierpnia 2011

WAKACJE!!!

Ogromnie mi przykro, że zaniedbuję pisanie bloga przez ostatnie tygodnie - mam do tego powody!!!

Przez cały lipiec zamieniłam się z Desperate Housewife na Desperate CountryHousewife :) przeniosłam się na podwarszawską działkę mojej mamy, w uroczej miejscowości Wilga. Gotowałam dużo, a jakże, trzeba było wykorzystać wszystkie sezonowe dobrodziejstwa i kilka z nich już pokazywałam na blogu. Co jakiś czas wynurzałam się ze wsi i pojawiałam w Warszawie na chwilę, zajrzałam do Kazimierza Dolnego, teraz jestem w Gdańsku a już jutro ruszam do Wolsztyna - kilkadziesiąt km od Poznania... trochę podróżowania po Polsce!

Gromadzę wszystkie ciekawe obserwacje i na pewno podzielę się nimi z Wami już wkrótce, niestety nie mam wystarczająco dużo czasu, by dokładnie przejrzeć wszystkie ostatnie wpisy moich ulubionych bloggerów i skomentować - chciałam jedynie podziękować za nominacje do nagrody - jak wrócę we wtorek to postaram się ogarnąć co to za akcja...

Chwilowo stoję na straży nocnika mojej córki, niestety Wojtuś zbyt często interesuje się co treściwszą zawartością - oszczędzę szczegółów :)

Nie mam nawet czasu, żeby zgrać zdjęcia wszystkich ugotowanych ostatnio potraw. Pokazuję tylko jedną.

PAVLOVA Z JAGODAMI

przepis na bezę pokazywałam już tu. Na wierzch tak samo jak przy poprzednich bezach - 500ml śmietanki 30-36% (ubijam ją bez cukru, bo beza jest bardzo słodka) i na wierzch owoce sezonowe (maliny, jagody, wypestkowane wiśnie). Pycha! Pozdrawiam serdecznie :)



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...