Niedawno przypomniałam sobie króciutki fragment z autobiografii Julii Child: Statek, którym płynęła ze Stanów Zjednoczonych do Francji przybił do nabrzeża. Dźwig sprowadził na ląd auto Julii i jej męża Paula. Chłopaki od załadunku ochoczo wzięli wszystkie ich bagaże i wpakowali do bagażnika oraz na siedzenia. Paul robił przy tym miny wyrażające największe cierpienie. Gdy pakowanie się skończyło, powiedział Julii, że ma szybko wsiadać i czym prędzej odjechali. Zatrzymał się jednak kilka uliczek dalej. Po co? Żeby wyjąć wszystko - wszyściusieńko z auta i spakować od nowa. Tyle, że po swojemu!! Poprzednia opcja ułożenia bagaży tak bardzo mu nie pasowała, że aż go chyba parzyło :)))
To było zupełnie, jakbym czytała o moim mężu. Albo moim tacie. Oni to uwielbiają inżynierskie podejście do pakowania. Oceniają kubaturę poszczególnych bagaży i najbardziej szczęśliwi są wtedy, gdy pomiędzy futerałem od gitary i wzmacniaczem (chodzi o mojego tatę) znajdzie się jakaś luka, gdzie doskonale wpasuje się torba z ubraniami. Lub maleńka kosmetyczka. Z kolei mój mąż uwielbia zdejmować koła wózka, składać stelaż i poszczególne elementy wózka rozkładać po wielu czeluściach naszego samochodu oraz w boksie dachowym... Ta czynność jednocześnie go denerwuje i uspokaja - tzn. na górze, w mieszkaniu denerwuje się na mnie, że tyle chcę zabrać, po czym, po zniesieniu wszystkiego na dół oddaje się swojej logistycznej pasji pakowania. Chwila namysłu... i paczka pampersów przejeżdża z boksa pod siedzenie pasażera. Druga chwila namysłu... i łóżeczko turystyczne Wojtusia jest obracane o 45 stopni, odsuwane o 15cm od boku bagażnika, a tam trafia namiocik Meli i paczka z psią karmą. Ha! Błysk w oku i duma, jak idealnie to obmyślił!
Czy znacie taki program na Discovery o super kontenerowcach? Wszystkie kontenery są do siebie dopasowane co do milimetra, tak, że tworzą zwartą bryłę, a w komputerze jest zapis położenia poszczególnych ładunków. Plusy podróżowania z Kacprem są takie, że on też dopasowuje bagaże co do milimetra i mam świadomość tego, że przestrzeń nie mogła być lepiej wykorzystana. Mój mąż również ma w głowie wykaz położenia każdego drobiazgu. Minusy są takie, że gdy chcę coś wyjąć, to okazuje się, że torebka której potrzebuję jest na samym dnie dopasowanej grupy bagaży, a Kacper nie ma ochoty jej szukać, bo nie po to wszystko przez tyle minut ładował, żeby teraz to wywracać. W takim razie sama jej poszukam, mówię, i wtedy grymas przerażenia przebiega przez jego twarz. Przecież jeśli JA się do tego wezmę, to zaburzę układ idealny. A jaki on idealny, skoro kosmetyczka jest na dnie, bo tam powstała luka, która raziła mojego męża, jako źle zagospodarowana przestrzeń???
Dodam jeszcze tylko, że przestrzeń musi być należycie załadowana niezależnie od tego, czy jedziemy 2500km czy 25!
***********************
KOTLECIKI CIELĘCE Z CUKINIĄ I ZIOŁAMI PROWANSALSKIMI I SOSEM CONCASSE
- 0,5 kg mielonej cielęciny
- pół cukini
- łyżka gotowej mieszanki ziół prowansalskich
- łyżka posiekanej świeżej mięty
- olej do smażenia (używam rzepakowy lub oliwę z wytłoczyn)
- sól, pieprz
- pół ząbka czosnku
- 1 jajko
- 1,5 łyżki bułki tartej
- 1,5 łyżki mąki
- puszka pomidorów krojonych
- cebula
- 2-3 łyżki masła
- kilka liści bazylii
Mielona cielęcina jest u mnie "grana" bardzo często. Dzieci chętnie jedzą takie delikatne mięsko, więc co robić - często przyrządzam im kotleciki. Nie przepadam za tradycyjnym, wieprzowym kotletem mielonym. Parę miesięcy temu pokazywałam już moją wersję mieloniaka. Dziś nieco inaczej, z kawałkami cukinii i ziołami prowansalskimi.
W misce wymieszałam wszystkie składniki (mięso, przyprawy, posiekany czosnek, mąkę i bułkę tartą z jajkiem). Cukinię pokroiłam w drobniutką kostkę i wymieszałam z mięsem. Formowałam małe kotleciki, nieco spłaszczałam i smażyłam na rumiano. Przygotowałam sos: podgrzałam masło w rondelku, dodałam posiekaną cebulę i zezłociłam ją w tym maśle, wrzuciłam pomidory, doprawiłam solą i pieprzem, dodałam porwane listki bazylii. Kotleciki i sos podawałam z ryżem posypane miętą.
Gotowe!