niedziela, 18 marca 2012

5 kroplówek temu... Makaroniki bazyliowo-cytrynowe.


Wtorek, godzina 18:40. Jestem bardzo osłabiona, ale samodzielnie siadam na krześle z kółkami i pozwalam się wieźć dwóm ratownikom. Mąż mnie goni, daje mi do ręki torebkę. Trzymam w ręce telefon komórkowy i proszę go: włóż do kieszeni torby. Mój mąż otwiera torbę możliwie najszerzej i ruchem głowy wskazuje, żebym sama wrzuciła go tam, gdzie ma być.

- Prawdziwy facet! - mówi ratownik i kiwa z uznaniem głową.
- Słucham? - pytam słabo.
- Prawdziwy facet nigdy nie włoży TAM ręki - mówiąc "tam" ratownik wskazuje dramatycznym gestem dłoni moją torebkę - do damskiej torebki - tłumaczy.
- Gdyby pan wiedział ile razy muszę TO trzymać - mój mąż doskonale udaje skargę w głosie i uśmiecha się, żeby rozładować sytuację.
- Mam na to świetny patent - odpowiada ratownik. - Kiedy żona mnie prosi, żebym potrzymał jej torebkę, wyjmuję z kieszeni worek foliowy i szczelnie zawijam!

Uśmiecham się z grzeczności. Widzę, że wyjechaliśmy już z przychodni i że na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Żegnam się z mężem, a panowie ratownicy mocują moje siedzisko we wnętrzu karetki. Suwane drzwi zamykają się, ratownik patrzy mi w oczy, następnie w kartę.

- No dobra, kogo wieziemy? Pani Głowacka. Aha.
Wzdycha. Jeszcze raz patrzy mi w oczy i zachęca:

- Pani Głowacka, pani opowie jak to się stało, że się pani tak odwodniła, co? Słucham.
- Nie uwierzy pan - odpowiadam ze słabym cieniem kokieterii w głosie. Uśmiecham się z zakłopotaniem.
- No już, słońce, ja uwierzę we wszystko - ratownik nie daje za wygraną.
- To nie tak jak pan sobie myśli - zaczynam się tłumaczyć. - Mam grypę żołądkową...

5 kroplówek, lekarstwa, herbata - za wszystko można zapłacić kartą. Rozczarować ratownika, który myślał, że wiezie jakąś ostrą imprezowiczkę, odwodnioną po 72 godzinach balowania, który liczył, że wysłucha pasjonującej opowieści o niekończącej się zabawie, sex, drugs, rock&roll - spojrzeć mu w oczy i powiedzieć: to grypa żołądkowa - bezcenne!!!
c.d.n.

*******



Wiele dni temu (w dzień kobiet) upiekłam przepyszne makaroniki. To moje trzecie podejście a zarazem pierwsze w pełni udane. Poprzednie makaroniki, które piekłam razem z Anną Marią, możecie zobaczyć tu. Ściśle trzymałam się reguł, które Anna Maria spisała tu. Nie wiem czy to kwestia mojego charakteru, pośpiechu lub jeszcze jakiegoś innego czynnika, ale makaroniki wyszły najlepsze, kiedy skorzystałam z nie sezonowanych białek, niemal wszystkie składniki wymieszałam w malakserze, nie stosowałam się do całej finezyjnej procedury. A może to po prostu odrobina szczęścia....

Tym razem sukces makaroników to nie tylko udany kształt samych ciasteczek (wyrośnięte, równe i z "falbanką". Przygotowałam fantastyczne nadzienie do przełożenia makaroników, z bazylią, ale na słodko. Do nadzienia dodałam kilka łyżeczek likieru z bazylii, który robiłam pod koniec lata - przepis tu.



MAKARONIKI BAZYLIOWO-CYTRYNOWE
  • 110 g cukru pudru
  • 60g migdałów blanszowanych
  • 60g białek (ok.2 jajka)
  • 40g cukru kryształu

Do masy makaronikowej dodałam też trochę soku powstałego po utłuczeniu liści bazylii w moździerzu, jednak nie zmienił on w widoczny sposób koloru ciasteczek.



Migdały mieliłam w blenderze razem z cukrem pudrem na drobny proszek. Po zmieleniu dwukrotnie przesiałam, aby upewnić się, że nie zostały żadne grudki. Białka ubiłam na sztywno mikserem, pod koniec ubijania dodałam cukier. Do ubitych białek przełożyłam sproszkowane migdały z cukrem pudrem i dokładnie wymieszałam. Radzę przejrzeć cytowany powyżej wpis Anny Marii zawierający dokładne wskazówki, dzięki którym łatwo rozpoznać, czy masa jest już gotowa.
Gotową masę przełożyłam do rękawa cukierniczego. Blachę wyłożyłam papierem do pieczenia, na którym odrysowałam idealne kółka (można wydrukować matrycę - również w cytowanym wpisie A-M) lub przerysować kółka za pomocą nakrętki od wody lub jakiegoś innego przedmiotu (kółka mogą mieć ok 2,5cm średnicy). Masę wyciskałam z rękawa na przygotowane wzory kółek - trzeba bardzo się starać, żeby kółka wychodziły symetryczne - to jest klucz do sukcesu!! Nierównomiernie nałożona masa krzywo wyrasta, kapelusze makaroników wówczas pękają i są brzydkie.

Wyciśnięte kółeczka powinny obsychać przez pół godziny na blaszce. Z podanej ilości masy wychodzi około 60 kółeczek (czyli po sklejeniu 30 gotowych makaroników), trzeba przygotować 2 blachy.

Po obsuszeniu makaroniki wstawiłam do piekarnika na 8-10 minut (170C).

Po wyjęciu z piekarnika makaroniki przełożyłam do naczynia i zostawiłam na noc bez przykrycia. Nadzienie można nakładać po kilkunastu godzinach.

Krem bazyliowy z mascarpone:

opakowanie (250g) serka mascarpone
pół pęczka (same liście) bazylii
skorka z polowy cytryny + 2 łyżeczki soku (lub więcej jeśli lubisz)
2-3 łyżki cukru pudru (według uznania, ja nie chciałam zbyt słodkiego kremu)
opcjonalnie: 2 łyżki likieru z bazylii (może być też limoncello)

W moździerzu roztłukłam liście bazylii z odrobiną soku z cytryny na płynną, jednolitą papkę. Wymieszałam z serkiem mascarpone, dodałam skórkę cytrynową, likier i cukier. Wymieszałam dokładnie, można znów doprawić większą ilością soku lub cukru. Gotową masę nakładałam na jedno ciasteczko (łyżeczką), z wierzchu przyklejałam drugie - gotowe!

P.S. Jeśli za pierwszym razem wyjdzie ci coś takiego:


... nie przejmuj się i próbuj ponownie!!!



Nadzienie bazyliowe - mocno zielone nie wyszło, ale dokładam się do ...

"Zielono mi" !!!, które po raz kolejny się odbywa dzięki PinkCake - dziękujemy :)

Zieloni mi, zielone jedzenie, zielono w kuchni

poniedziałek, 12 marca 2012

Gdy dzieci są podejrzanie głośno... Risotto z dorszem i rozmarynem.


Każdy rodzic co najmniej raz w życiu powiedział następujące zdanie:

- Zaniepokoiło mnie to, że w pokoju zrobiło się podejrzanie cicho...

Ach, ta "niepokojąca cisza"... Uruchamia czujność i podejrzliwość oraz pewność, że dziecko jest właśnie w trakcie jakiejś totalnie zakazanej czynności. Zwykle okazuje się, że Bogu ducha winny maluszek smarował ketchupem kanapę, dłubał dziurę w ścianie przy pomocy plastikowej łyżeczki, dorwał się do lakieru do paznokci lub odkręcił tubkę pasty do zębów i umazał sobie włosy. To ten rodzaj historyjek, który rodzice lubią sprzedać tym dopiero oczekującym potomstwa. Taka żartobliwa forma powiedzenia, że wogóle nie mają pojęcia jak to będzie, a będzie oczywiście cholernie ciężko.

U mnie w domu ciszy nie ma nigdy. Chyba rzeczywiście musiałaby mnie mocno zaniepokoić. Ale gdy dzieci się bawią, krzyczą, śmieją - wszystko jest w porządku, prawda? A jeszcze jak wołają:

- Mamo, chodź zobacz!

To co, niepokoicie się? Jasne, że nie! Czy dziecko, które robi coś niepokojącego, zakazanego lub groźnego, woła rodzica? Wtedy na luziku, odkrzykuję "Zaraz" i wracam do swoich, bardzo ważnych czynności. Nie czuję wcale nawet tyciusieńkiego niepokoju. A szkoda. Bo logika podpowiada, że gdy coś powoduje wielką wielką radość - to warto zastanowić się, "o co kaman". Poszukać przyczyny tej nagłej radochy :)

Na wołanie "Mamo chodź zobacz" rzucam się teraz pędem, bo wiem, że wtedy:

1) Dzieci karmią psa mega-turbo-eko szynką

2) Smarują sobie buzie żelem Durex Play i z radością mi oznajmiają, że "To smakuje jak żelki!"

3) Bezlitośnie żłobią paznokciami rysy w moich cieniach do powiek

4) Nonszalancko zrzucają z kanapek plastry pomidora i cieszą się, że tak "robi plask mlask" no i fajowo przykleja się do podłogi!

5) Odkręcają butelkę wody mineralnej, nabierają do ust wielkie łyki i plują potężnym strumieniem na siebie, ale nie tylko, także na podlogę, meble, a potem jeszcze rozcierają plamy skarpetkami i rączkami.

6) Próbują wspinać się na regał

7) Otwierają lodówkę, wyjmują z szuflad owoce i warzywa i znajdują dla nich jakiś sposób użytkowania całkowicie nie spożywczego

Znajdą się tacy rodzice, którzy powiedzą: to niedpuszczalne, wszystko trzeba chować, u nas dzieci nigdy nie mają dostępu do lodówki, szafek z naszymi kosmetykami, nie ma zabawy jedzeniem, ble ble ble.

U nas też tak było. Zabezpieczenia, blokady, zatyczki. Przez ostatnie lata trochę się zużyły, trochę pękło, trochę się odkleiło, a resztę Mela już umie otwierać. Otwiera bardzo chętnie, także na wyraźne życzenie Wojtusia. Ale to jest nasz dom, to są nasze przedmioty, to jest nasza wspólna przestrzeń, moja, męża i naszych dzieci. Nie będę przed nimi wszystkiego chować, blokować. Wolę wbiegać w panice do pokoju i w kółko tłumaczyć, czemu nie chcę, żeby bawili się moimi kosmetykami. Mam z tego mnóstwo radości, gdy widzę ich pomysłowość, ciekawość, zaglądanie we wszystkie zakamarki. To są dzieci, mają prawo nie wiedzieć, że psu nie dajemy drogiej szynki, że brudną kanapę ciężko sprać, że trzeba uważać na wiele rzeczy. Ale zakazy i wydzielanie stref swobodnej zabawy nie mieści mi się w głowie. To po prostu cudowne, że można się tak niesamowicie cieszyć plując wodą! Skrobiąc w moim pudrze. Rozgniatając winogrona palcem. Śmieję się razem z nimi i czerpię z tego śmiechu ogromną energię.




RISOTTO Z DORSZEM I ROZMARYNEM
  •  0,5kg filetów z dorsza (miałam świeżutkie, przywiezione przez teściów z nad morza!)
  • 2 cebule
  • 50g masła
  • kilka łyżek oliwy
  • 1,5-2 szklanki ryżu do risotto (carnaroli lub arborio)
  • łyżka świeżych igieł rozmarynu
  • 1l rosołu (użyłam mojego oklepanego eko bulionu w proszku z wodą)
  • garść parmezanu do sosu, plus jeszcze do posypania
  • sól i pieprz




Cebulę posiekałam i zeszkliłam na maśle wymieszanym z oliwą. Wsypałam ryż, połowę rozmarynu, przesmażyłam, żeby wszystkie ziarenka oblepiły się maślano-oliwno-cebulową warstewką. Wlałam pierwszą filiżankę bulionu, mieszałam aż ryż wchłonął calkowicie pierwszą porcję. Stopniowo dodawalam bulion, zawsze czekając aż ryż nasiąknie płynem, przed dodaniem kolejnej porcji. Całe mieszanie i dolewanie może trwać ok. 20 minut. W międzyczasie filety opłukałam, osuszyłam, posypałam solą i pieprzem i zrumieniłam na patelni. Gdy ryż był już gotowy - powinien być lekko twardawy w środku (al dente), dodałam parmezan i mieszałam aż ser się rozpuścił. Potem dodalam kawalki ryby i odrobinę sosu, który został na patelni po smażeniu filetów. Calość przełożyłam na półmisek i posypałam jeszcze dodatkowo parmezanem i rozmarynem. Pycha!



     

poniedziałek, 5 marca 2012

OCZYSZCZENIE...

Są takie weekendy, po których zastanawiam się, ile zielonych herbat i koktajli kiełkowo-owocowych musiałabym wypić, żeby odkupić swoje winy: odbudować zapasy antyoksydantów, wyparte przez wolne rodniki z dymu tytoniowego i alkoholu...

szczegóły wkrótce!

p.s. szczegóły tego uzdrawiającego napoju oczywiście :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...